Jest późne popołudnie. Jadę tramwajem pośrodku długiej alei starych drzew. Z każdym tygodniem widok ciemnieje, a jesień zbliża się do zimy. Powtarzam nerwowo w myślach zbitki samogłosek a-ae-ae-am-a-a, ae-arum-is-as-is-ae, stukając palcami o szybę – niemal jak w rytmie rytualnej pieśni obcego plemienia. I tak co czwartek, od kilku miesięcy. Z narastającym lękiem.