Dlaczego w relacjach warto być szczerym?

Otwarty dostęp Poradnik pozytywnego myślenia na czas wyzwań

Na randkę umówił go brat jego nieżyjącej żony. Całe otoczenie, mając świadomość, jak głęboko Tony przeżył odejście ukochanej, usiłowało wesprzeć go w procesie żałoby, choć wydawało się, że wszystko i tak na marne. Opowiadając swojej znajomej Anne o planowanej randce, stwierdził, że nie zamierza wysilać się na bycie czarującym i prosto z mostu powie nowo poznanej kobiecie, jak bardzo jest mu ciężko i że nie chce żyć bez zmarłej żony.

– Skupisz się więc na sobie – odparła Anne – ale chyba nie chodzi tylko o Ciebie? W tym rzecz. Może przyjemna randka poprawi jej humor? To może być miłe uczucie. Nie żyjemy tylko dla siebie.
– Nie biorą mnie śpiewki o Bogu – odburknął w swoim stylu Tony.
– Mnie też nie, to bzdury. Mamy tylko siebie nawzajem. Musimy sobie pomagać w zmaganiach, aż dobrniemy do śmierci. Nie ma sensu użalać się nad sobą i unieszczęśliwiać innych.

POLECAMY

Wpisani w (ludzkie) koło

To dla mnie jedna z najważniejszych scen w pierwszym sezonie serialowego hitu produkcji Netfliksa After Life z Rickym Gervaisem w roli głównej. Poznana na cmentarzu znacznie starsza od Tony’ego wdowa uświadamia mu, że sposób, w jaki podchodzi do świata, nie może być usprawiedliwiony doświadczoną stratą. 
Po śmierci ukochanej Lisy Tony postanowił odebrać sobie życie, lecz gdy pierwsza próba została przerwana przez domagającego się kolacji psa, bohater uznał, że właściwie może wrócić do tego pomysłu w dowolnym momencie, a póki co – zamierza porzucić wszelkie próby bycia dla świata miłym, bo świat bez zmarłej żony jest dla niego niewiele warty. Rozmowa z Anne była więc jak wytrącenie Tony’ego z ciasnej perspektywy, którą przyjął w poczuciu bycia w pełni do tego uprawnionym. Tymczasem znajoma z cmentarza wskazała mu wprost – nie jesteś samotną wyspą. Żyjesz wśród ludzi. I nawet jeśli czujesz się głęboko nieszczęśliwy, pozostajesz nadal odpowiedzialny za to, co okazujesz w relacji z drugim człowiekiem. Jesteś odpowiedzialny za siebie w kontekście społecznym. Jak człowiek witruwiański wpisany jest w okrąg, tak człowiek wpisany jest w świat pełen innych żywych, czujących, dążących do szczęścia i cierpiących istot.

Żyć długo i szczęśliwie?

O społecznej naturze człowieka przekonywali już starożytni myśliciele. To Arystotelesowi zawdzięczamy słynną maksymę: „Antropos dzoon politikon esti” (Człowiek to istota społeczna), która szturmem wdarła się do świata psychologii wraz z tytułem kanonicznego podręcznika Elliota Aronsona. Nie jest to tylko ładnie brzmiący truizm. Okazuje się, że autentyczne relacje z innymi ludźmi są kluczowym wyznacznikiem nie tylko szczęśliwego życia, ale też życia długiego i utrzymanego w zdrowiu. Dowiodło tego najdłuższe, bo trwające ponad 75 lat, 
badanie w dziejach psychologii znane jako „Harvard’s Grant and Glueck Study”. Rozpoczęło się ono na rok przed wybuchem drugiej wojny światowej, a zakończyło pod koniec prezydentury Baracka Obamy. W tym czasie wybuchła i dobiegła końca druga wojna światowa, a po niej zimna wojna, komunizm zdążył opanować pół Europy, a następnie upaść z hukiem, do kanonu pojęć wojennych dołączyła globalna wojna z terroryzmem, a zmagania na polu bitwy zyskały konkurentkę w postaci cyberwojny. Świat zmienił się potężnie. Ale nie zmienili się ludzie i ich potrzeby.
W badaniu udział wzięło 
724 mężczyzn podzielonych na dwie grupy: zamożnych studentów Uniwersytetu Harvarda oraz mieszkańców ubogich dzielnic Bostonu, którym nikt nie wróżył ani kariery finansowej, ani zdobycia solidnego wykształcenia. I nie miało to żadnego znaczenia, gdy chodzi o ich zadowolenie z życia. Okazało się bowiem, że badani, którzy byli najbardziej zadowoleni ze swoich relacji w wieku pięćdziesięciu lat, byli w najlepszej kondycji psychofizycznej w wieku osiemdziesięciu lat. Sekretem były relacje – zarówno w kontekście długowieczności, zdrowia oraz poziomu satysfakcji z jakości własnego życia. Osoby będące w szczęśliwych relacjach mniej skarżyły się na dolegliwości bólowe, z kolei ci, którzy zmagali się z konfliktami, odczuwali wszelki ból fizyczny bardziej. Ból ciała zostawał spotęgowany przez ból emocjonalny. 
Warto podkreślić, że mówiąc o relacji, wcale w tym przypadku nie mamy na myśli wyłącznie związków uczuciowych czy powiązań rodzinnych. Nie chodzi tyle o typ, co o jakość. Mówiąc wprost, wdowiec, który może każdego dnia zamienić słowo z życzliwym sąsiadem i wtajemnicza go w arkana swojej codzienności (rutynowe zwyczaje, choroby, ważne, planowane wydarzenia), może być nie mniej szczęśliwy niż małżonek, który od sześćdziesięciu lat wiedzie harmonijne życie w domu pełnym dzieci i wnuków. Komfort polegania na drugiej osobie sprawia, że mózg pozostaje dłużej w dobrej kondycji zarówno pod względem emocjonalnym, jak i poznawczym. Dzięki temu oddala się ryzyko demencji i chorób neurodegeneracyjnych nawet po osiemdziesiątym roku życia.

Ja to ja, Ty to Ty?

Czy jednak żyjąc tak blisko z innymi ludźmi, nie zatracamy samych siebie? Czy zażyłe relacje muszą oznaczać rezygnację z części siebie? Twórca psychoterapii Gestalt, Fritz Perls pisał w słynnym tekście znanym jako Modlitwa Gestalt:

Sam będąc osobowością dominującą, a nawet ekscentryczną, postrzegał relacje w kategoriach spotkania dwóch autonomicznych jednostek, które bez względu na podjęte zobowiązania i staż relacji pozostają dwójką ludzi wolnych.
Problem niezależności i samotności znalazł swoje silne odzwierciedlenie w bliskiej nurtowi Gestalt psychoterapii egzystencjalnej Irvina Yaloma (przy okazji – polecam Czytelnikom „Charakterów” zbiory opowiadań terapeutycznych tego autora). Według koncepcji Yaloma, u podstaw większości ludzkich trosk leżą cztery lęki podstawowe zawierające się w przeciwieństwach: śmierć vs. życie, samotność vs. relacje, niezależność vs. zniewolenie, sens vs. pustka. Jak przekonuje Yalom, wszyscy pragniemy wolności, a jednocześnie nikt nie chce żyć samotnie. Samotność bywa wyniszczająca, jednocześnie nadmierna zależność grozi poczuciem utraty (zbyt dużej) części siebie.
Czy zachowanie autonomii w relacji z drugą osobą oznacza rezygnację z jakiejś części bliskości? Zależy, co rozumiemy pod tymi pojęciami. Jeśli bowiem moja niezależność oznacza, że krzywdząc Twoje uczucia, będę spotykał się z innymi kobietami, uznając to za swoje prawo – to nie jestem wówczas godnym pochwały wolnym ptakiem, lecz cynikiem. Jeśli jednak oboje z przekonaniem zdefiniujemy swoje oczekiwania wobec łączącej nas relacji w taki sposób, że kontakty intymne z osobami trzecimi będą czymś zupełnie akceptowalnym, to zmienia postać rzeczy. Oczywiście, można by przewrotnie zapytać: „Po co, w takim razie, łączyć się w związki, skoro od początku zakłada się możliwość dodatkowych relacji intymnych?”. Odpowiedź będzie banalna. Bo mamy takie prawo i zachowujemy je tak długo, jak długo jego praktyka nie godzi w czyjekolwiek dobro. Jeśli którekolwiek z nas uzna, że ma takiej formuły dość, będzie to moment na wspólne zastanowienie się, co dalej. Lub jeśli taka formuła stanie się niszcząca dla osób trzecich. 

Powiedz, że nic nie znaczę

Wspomniany wyżej Elliot Aronson opracował tzw. teorię atrakcyjności, która głosi, że najbardziej lubimy tych, którzy dają nam maksimum nagród przy minimum kosztów. Nawet jeżeli brzmi to jak rodzaj transakcji, reguła ta ujmuje w prostych słowach całą głębię naszych działań zmierzających do zacieśniania lub rozluźniania relacji. Zgodnie z jej założeniem istnieją cztery silne źródła nagród, które wpływają na naszą ocenę relacji. Są to: bliskość geograficzna („chłopak z sąsiedztwa”), podobieństwo („ciągnie swój do swego”), samoodsłanianie (dzielenia się sekretami) oraz atrakcyjność fizyczna. Co interesujące, jest mitem twierdzenie, jakoby przeciwieństwa się przyciągały. Przeciwieństwa mogą co najwyżej być dla siebie warunkowo atrakcyjne (na krótką metę lub jako rodzaj ekscytującej odwrotności naszych cech), jednak trwałe związki i relacje niebędące związkami tworzymy zazwyczaj z osobami do nas choć trochę podobnymi.
Istnieją jednak przykre wyjątki od tej teorii Aronsona. Mowa o osobach cechujących się drastycznie zaniżoną samooceną (co może, ale nie musi, być wynikiem zaburzenia znanego jako osobowość zależna). Według psychologów Sandry Murray i Johna Holmesa prowadzących od dekad badania nad tego typu relacjami, osoby o zaniżonym poczuciu własnej wartości mają wyraźną skłonność do idealizowania swoich partnerów. Ponadto, jak przekonuje psycholog społeczny William Swann, takie osoby stosunkowo często wiążą się z partnerami, którzy… skutecznie utwierdzają je w tej ocenie i ów patologiczny stan pogłębiają. Co jeszcze bardziej zasmucające, osoby o niskiej samoocenie czują się silniej zaangażowane w związek, w którym partner ich samoocenę konsekwentnie zaniża. Jak gdyby poszukiwały nieustannego utwierdzenia się w przekonaniu o swojej rzekomo niedużej wartości. I jakby owo utwierdzanie się stanowiło swoisty gwarant bezpieczeństwa – obietnicę dobrze znanego piekła.

3:2 w budowaniu szczęścia

Może się jednak zdarzyć, że wcale nie mając zaniżonej samooceny, znajdziemy się w relacji, która z początku wydawać się będzie niezwykle obiecująca, jednak z biegiem czasu stopniowo zaczniemy odczuwać, że zatracamy w niej siebie. Że coraz mniej jest mnie we mnie i owo mniej coraz bardziej daje o sobie znać. Że kocham Cię bez reszty, a jednocześnie czuję, że mnie jako mnie prawie już nie ma. Oto dysonans poznawczy w pigułce, tj. stan, w którym rzeczywistość mija się z naszymi oczekiwaniami. Aby pozbyć się tego wewnętrznego konfliktu, możemy wybrać jedną z dwóch dróg: zmodyfikować własne oczekiwania lub zmodyfikować rzeczywistość. To pierwsze, choć wydaje się prostsze, bywa najczęściej nieskuteczne (to tak, jakby usilnie przekonywać samego siebie, że kochamy skakać ze spadochronem, podczas gdy boimy się wysokości). To drugie wymaga otwartości. Nic nie zastąpi w takiej sytuacji uczciwej rozmowy, w której będą fakty, oceny, uczucia i pragnienia (czyli cztery filary komunikacji według koncepcji Porozumienia bez Przemocy). Nasz komunikat mógłby wówczas brzmieć: „Od pewnego czasu czuję, jakbym zatracała swoją podmiotowość. Jakbym roztapiała się w tym, co tworzymy razem, tracąc przy tym siebie jako siebie. A jednocześnie nasz związek jest dla mnie źródłem szczęścia i bardzo Cię kocham. Chciałabym, żebyś wiedział, że tak czuję, bo bardzo mi na Tobie zależy. I chciałabym zrobić coś, by czuć jak dawniej – swoją sprawczość, a zarazem siłę naszej relacji”.
Samoskuteczność jest niezbędna do budowania poczucia życiowego dobrostanu. Martin Seligman, ojciec psychologii pozytywnej, stworzył tzw. model PERMA będący akronimem pięciu filarów dobrostanu. Są to pozytywne emocje, zaangażowanie, relacje, poczucie sensu, osiągnięcia. Jeśli spojrzymy na każdą z pięciu części modelu, odkryjemy, że aż trzy dotyczą tego, co robimy z głębokiej, osobistej potrzeby. Dotyczą naszych własnych pasji, tego, co nadaje sens naszym działaniom, i wreszcie naszych osiągnięć. Aby czuć prawdziwe zadowolenie z życia, potrzebujemy działań, w których się spełniamy, które dają nam radość, w których widzimy wartość i w których możemy być nieprzeciętni. Zbyt często zapominamy, że osobiste zadowolenie wpływa na jakość tworzonych związków. Że szczęśliwy „ja” to zwykle szczęśliwsi „my”.
 

„Ja robię swoje i ty robisz swoje.
Nie jestem na świecie, by spełniać twoje oczekiwania,
A ty nie jesteś na świecie, by spełniać moje.
Ty to ty, a ja to ja,
I jeśli przypadkiem się odnajdziemy, to pięknie.
Jeśli nie, nic się nie poradzi”.


Najszczęśliwszy samotnik świata 

Czy można być w pełni szczęśliwym w pojedynkę? Nie w roli tymczasowego singla, lecz wybierając odosobnienie jako model życia? Oczywiście, że tak. A nawet więcej – można być najszczęśliwszym na świecie! Takie miano zyskał przed laty Matthieu Ricard, mnich buddyjski francuskiego pochodzenia. W wieku 26 lat, po uzyskaniu stopnia doktora w zakresie biologii molekularnej w prestiżowym Instytucie Pasteura, Ricard porzucił życie badacza i na długie dekady udał się w Himalaje, by zostać buddyjskim mnichem. Na początku XXI w. Ricard wziął udział w badaniach zainicjowanych przez założoną przez Dalajlamę fundację Mind and Life Institute mającą na celu badanie skuteczności praktyk buddyjskich z punktu widzenia nauki zachodniej. W rezultacie eksperymentów z obrazowaniem mózgu Ricard zyskał przydomek najszczęśliwszego człowieka świata. Jego mózg w stanie medytacji wytwarzał fale gamma o wartości przekraczającej znane normy. Ponadto, mózgowy ośrodek bólu Ricarda nie reagował na drobne bodźce bólowe, jak gdyby wcale ich nie czuł. Odnotowano też wysoką aktywność w lewej korze przedczołowej powiązanej ściśle z odczuwanym szczęściem. Wszystko to rezultat wieloletnich praktyk medytacyjnych, które w namacalny dla współczesnej aparatury sposób dokonują zmian w ludzkim mózgu. To także dowód na to, że szczęście niejedno ma imię. 
Według Susan Pinker potrzebujemy trzech osób, z którymi możemy szczerze porozmawiać, by nie czuć się samotni. To dobre zadanie na dziś i przyszłość. Budować swoją wioskę. I dbać o nią jak o skarb, w którym drzemie eliksir długowieczności.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI