O owym chorym na polio nastolatkiem był Milton H. Erickson – jeden z najważniejszych psychoterapeutów XX w. Po ukończeniu szkoły średniej zachorował na polio, które na długi czas uczyniło go sparaliżowanym. Tamtego pamiętnego wieczoru poczuł niebywałą złość na lekarza – że ośmielił się przekazać matce swoje najgorsze podejrzenia. A jednocześnie owa złość stała się dla niego źródłem siły.
POLECAMY
Zapragnął obejrzeć wschód słońca i tym samym udowodnić, że nietaktowny medyk się mylił. Tak też się stało. Po trudnej nocy chłopak zapadł w trzydniową śpiączkę, po której stopniowo, w ciągu kolejnych miesięcy wracał do sił.
Czy można powiedzieć, że jednym z ostatnich marzeń młodego Ericksona było udowodnienie sobie, życiu i lekarzowi, że przetrwa tę rzekomo ostatnią noc i obejrzy być może ostatni wschód słońca? Niewątpliwie. Marzenia mogą mieć różnorodną postać, stojące za nimi motywy i czas realizacji. Kto wie, czy paradoksalnie wyrok, jaki wypowiedział lekarz, nie okazał się dla chorego impulsem do mobilizacji organizmu i podjęcia walki mimo wszystko.
Złodzieje cudzych marzeń
Marzenia, choć uskrzydlają i kojarzą się z czymś do granic przyjemnym, doczekały się w naszym języku również takich znaczeń, które deprecjonują wartość ich pielęgnowania. Określanie kogoś „marzycielem” oznacza często osobę naiwną, pozbawioną racjonalnego spojrzenia na otaczający ją świat.
Mówimy również czasem z lekką drwiną, że ktoś „buja w obłokach”, gdy naszym zdaniem w niewystarczająco logiczny sposób postrzega daną sprawę lub zamiast przewidywać wystąpienie kłopotów, zakłada optymistyczny scenariusz. Tak postępujemy my, dorośli. To nasza odpowiedzialność względem nas samych i dzieci, które słyszą nasze słowa i obserwują, co robimy.
Jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi – zdarza nam się wchodzić w rolę katów naszych marzeń i marzeń naszych dzieci. Kiedy bowiem maleńka istota, dla której Myszka Mickey i jelonek Bambi to równoprawni członkowie jej kosmosu, usłyszy raz za razem, że ma wreszcie dorosnąć, przestać bujać w obłokach, zacząć myśleć, nie wygłupiać się i postępować „jak na swój wiek”, wielobarwny świat płowieje, a liczni towarzysze codzienności znikają jak za dotknięciem przygnębiającej różdżki dorosłego rozumu.
Jeśli uznajemy, że zabranie czyjejś własności jest kradzieżą, to trzeba by z równą uczciwością stwierdzić, że odbieranie komukolwiek prawa do marzeń i fascynacji rzeczywistością jest czymś znacznie gorszym, co można by bez przesady nazwać aktem przemocy. Oczywiście, chętnie dopisujemy do tego aktu rozgrzeszające wytłumaczenie, jakoby nasze czyny podyktowane były najgłębszą troską o przyszłość (rzekomo) zbyt niedojrzałego człowieka. Lecz być może za rzadko zadajemy sobie pytanie, kto dał nam prawo bycia stróżami cudzej wyobraźni.
Świat dziecka jest fascynujący. Kilkulatkowie potrafią prowadzić ożywiony dialog z wyobrażonymi przyjaciółmi, przeganiać złe moce znalezionym patykiem i tworzyć fabuły swoich codziennych zabaw z wykorzystaniem wszystkiego, co mają pod ręką. Stół staje się płaską planetą zawieszoną w galaktyce, łyżeczka służy za pojazd transportujący magiczne złoża, cukiernica jest jak potężny gmach pośrodku pustyni, a różnokształtne figurki wchodzą w dynamiczne interakcje, mogą fruwać, skakać, pływać i nie przestają stawiać czoła coraz to nowym wyzwaniom.
Ten fascynujący świat powstaje zwykle z inspiracji innymi bajkowymi światami, wywiedzionymi z filmów animowanych, gier dla dzieci, komiksów czy książek. Co warte podkreślenia, wszystkie te dzieła w większości są owocami talentu dorosłych twórców. Czy zatem można ocalić dziecięcą wyobraźnię i pozwolić jej rozkwitać mimo upływu lat?
Strategia Walta Disneya
Odpowiedź jest oczywiście twierdząca, a historia literatury i filmu dostarcza nam wielu przykładów marzycieli, którzy nie tylko z marzeń nie wyrośli, ale postanowili przekuć je na dzieła skłaniające do marzeń miliony osób na całym świecie. Za doskonały przykład może posłużyć historia Walta Disneya. Chyba nie będzie przesadą, jeśli uznamy, że to najbardziej popularny w dziejach twórca bajek, którego nazwisko znają mali (i duzi) widzowie na wszystkich kontynentach.
Jedno z natychmiastowych skojarzeń, które przywodzi nazwisko Disneya, to wizjoner. Jak inaczej bowiem określić człowieka, który dorastał na farmie w pierwszych latach XX w. i nie ustał w dążeniu do realizacji swojego marzenia, jakim było tworzenie filmów animowanych? Od adepta szkoły plastycznej, przez ilustratora książek, aż do twórcy pierwszej pełnometrażowej bajki (Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków) oraz założyciela imperium filmowego, którego produkcje zgarnęły największą liczbę Oscarów spośród wszystkich wytwórni w dziejach.
Wydaje się, że sylwetkę Disneya trafnie skomentował legendarny publicysta Krzysztof Teodor Toeplitz, gdy w rozmowie z Polskim Radiem przyznał: „Disney to jeden z niewielu w XX stuleciu przykładów człowieka szczęśliwego. To człowiek, który konsekwentnie zrealizował swój świat”.
Jeśli ta zupełnie nieoczywista droga stała się możliwa dla farmerskiego syna sto lat temu, to jak silnych argumentów potrzeba, by nam, żyjącym współcześnie nareszcie udało się uwierzyć, że potrafimy, damy radę i dotrzemy do wyśnionych portów? Z pomocą może nam przyjść jedna z popularnych w psychologii i pedagogice technik, zwana właśnie strategią Walta Disneya.
Polega ona na przyglądaniu się danemu pomysłowi z trzech różnych perspektyw: marzyciela, realisty oraz krytyka. Doskonale sprawdza się tu wykorzystanie przestrzeni, gdzie w trzech różnych miejscach położymy na podłodze trzy kartki symbolizujące poszczególne perspektywy.
Kolejno następując na daną kartkę, możemy wcielić się w zapisaną na niej rolę. Jako marzyciele puścimy wodze wyobraźni, nie ograniczając się żadnymi „ale”. Zapytamy samych siebie o najlepszy możliwy scenariusz, o to, czego rzeczywiście pragniemy i co chcielibyśmy, aby stało się faktem.
Przechodząc następnie do pozycji realisty, spojrzymy na posiadane zasoby i potrzeby wiążące się z naszym celem. Zadamy sobie pytania o kroki, jakie powinniśmy podjąć, o to, czego nam będzie potrzeba oraz ile czasu zajmie realizacja celu.
Trzecia perspektywa to perspektywa krytyka. W tej roli zastanawiamy się, co może pójść nie tak, jakie słabe strony ma nasz pomysł, a także jakie pułapki mogą czyhać po drodze.
Po przejściu tych trzech pozycji warto pokusić się o ciąg dalszy i zaplanować pierwszy mały krok. Jest to złota zasada profesjonalnego coachingu – przejść do działania, choćby na malutką skalę, w ciągu doby od opracowania celu i etapów prowadzącej do niego drogi.
Rozmarzony mózg
Strategia Walta Disneya jest doskonałym narzędziem pracy z konkretną ideą (czy jest to pomysł na film animowany, czy plan na własne życie). Skąd jednak takie idee zaczerpnąć?
Współczesna neurobiologia dostarcza użytecznej wiedzy zarówno o procesach, jakie zachodzą w naszym mózgu, gdy koncentrujemy się na realizacji konkretnego zadania, jak i wtedy, gdy żadne zewnętrzne bodźce nas nie niepokoją i nie musimy czym prędzej przechodzić w tryb działania. Za obydwa te stany (wykonawczy vs. bujający w obłokach) odpowiadają dwie różne sieci mózgowe.
Pierwsza, zwana centralną siecią wykonawczą (Cental Executive Network, w skrócie CEN), obejmuje między innymi przyśrodkową korę przedczołową (a więc rejon pomiędzy naszymi brwiami) i aktywuje się, gdy mamy przed sobą wyzwanie wymagające skupienia i postępowania zgodnie z określoną ścieżką (np. gdy wypełniamy formularz PIT czy układamy książki na regale według określonego klucza).
Druga z sieci, zwana siecią wzbudzeń podstawowych (Default Mode Network, w skrócie DMN), obejmująca między innymi grzbietowo-boczną korę przedczołową (rejony ponad zewnętrznymi końcówkami brwi), jest aktywna w sytuacjach, w których możemy puścić wodze wyobraźni, nie martwiąc się, że cokolwiek wymaga naszej natychmiastowej reakcji. To właśnie w tym stanie komfortu płynącego z zewnątrz możemy rozbudzić w sobie komfort płynący z nas samych i oddać się bezgranicznie… bujaniu w obłokach. Jeśli jednak nasz stan rozmarzenia przerwie nagły dzwonek telefonu, mózg automatycznie przejdzie w tryb wykonawczy. Oba te tryby są bowiem skorelowane ujemnie, co mówiąc po ludzku, oznacza, że gdy działa jeden, to nie działa drugi.
Jaki jeszcze wniosek wypływa z pracy obu sieci? Chociażby taki, że presja i stres nie służą kreatywności. Gdy jesteśmy poddawani naciskom z zewnątrz, usilnie szukamy w głowie właściwych rozwiązań, co jest bardziej domeną operacyjnej sieci centralnej niż wymagającej swobody sieci wzbudzeń podstawowych.
Z pracą sieci wzbudzeń podstawowych (tj. bujania w obłokach) związane jest doświadczanie stanu zwanego w psychologii stanem flow (przepływem). Jego twórca, jeden z prekursorów psychologii pozytywnej, Mihály Csíkszentmihályi, określał to doświadczenie jako takie, w którym zatracamy poczucie upływającego czasu, nie czujemy zmęczenia, mamy w sobie dużą ciekawość i ekscytację samym procesem twórczym, a samo wyzwanie nie jest ani zbyt łatwe (co grozi nudą), ani zbyt trudne (co grozi frustracją). Nie trzeba być wybitnym malarzem czy powieściopisarzem, by doświadczać flow. Według Csíkszentmihályi’ego stan ten może w nas zagościć nawet podczas projekcji interesującego filmu, choć z największą intensywnością pojawia się, gdy jesteśmy aktywnie zaangażowani w interesujące nas wyzwanie.
Bardzo często owocem stanu flow jest coś, co nazywamy „momentem aha”, czyli odnalezieniem nieszablonowego rozwiązania danej kwestii, który zazwyczaj zachodzi, gdy znajdujemy się w pojedynkę i rzadko występuje podczas pracy zespołowej. Czymś, co utrudnia jego wystąpienie, jest oczywiście także stres. Inny sprawdzony sposób na zakłócenie efektywnego tworzenia nowych rozwiązań to prośba płynąca z otoczenia o wyjaśnienie toku naszego rozumowania. Jeśli ktoś nagle zapyta nas, o czym rozmyślamy – czar pryska, a nasze poszukiwania skarbów kreatywności spełzają na niczym.
Nie bać się marzyć
Śmiałość w snuciu wizji związana jest nieodzownie z odwagą twórczą. Trudno dokonywać rzeczy przełomowych, podtrzymując w swojej głowie świadomość niezliczonych barier.
Jak przekonywał Ed Catmull, prezes Studia Pixar (mającego na koncie takie produkcje, jak Toy Story, Potwory i spółka czy Gdzie jest Nemo?): „Jako dyrektorzy musimy walczyć z naturalną tendencją do unikania i minimalizowania ryzyka. Oczywiście łatwiej powiedzieć, niż zrobić. W branży filmowej, tak jak w wielu innych, instynkt podpowiada liderom, aby raczej kopiowali sukcesy, niż tworzyli coś całkiem nowego. Właśnie dlatego oglądamy tyle filmów, które są do siebie bardzo podobne. To również tłumaczy, dlaczego filmy często nie są zbyt dobre”.
Wydaje się, że obserwacja Carmulla nie odnosi się tylko do twórczości artystycznej. Często przecież w mowie codziennej używamy sformułowania, by „nie bać się marzyć” lub by „odważyć się marzyć”. Marzenia bowiem – jeśli mają znaleźć potwierdzenie w rzeczywistości – wymagają przełamywania lęku przed nieznanym oraz kroczenia przed siebie mimo strachu przed porażką.
Obydwa nieprzyjemne stany emocjonalne są naturalnie wpisane w nasze ludzkie doświadczenia. Nikt nie jest od nich wolny – wszyscy boimy się tego, co nieodkryte, i nie chcemy, by inni oceniali nasze potknięcia. Tworząc coś, czego nikt przed nami nie stworzył, w oczywisty sposób ryzykujemy. Może okazać się przecież, że nasz nowatorski pomysł nie spotka się z aprobatą odbiorców, a wówczas czas i wszelkie zasoby poświęcone na jego stworzenie wydają się stracone. Czy aby jednak na pewno?
Być może warto zaufać w tej kwestii Thomasowi Edisonowi, twórcy ponad dwóch tysięcy patentów, w tym żarówki elektrycznej, który przekonywał: „Nie poniosłem porażki. Po prostu odkryłem dziesięć tysięcy rozwiązań, które nie zadziałały”. Słowa te wydają się korespondować z refleksjami ojca filozofii, Sokratesa, który za najmądrzejszego uznawał tego, kto wie, czego nie wie.
Brak pożądanego rezultatu, który czasem brutalnie nazywamy porażką, może być lekcją, a wyniesiona z niej wiedza ma szansę przygotować nas na przyszłość. Nie można także zapominać, że samemu aktowi odkrywania nieznanego – bez względu na rezultat – może towarzyszyć ekscytacja i ciekawość, i to właśnie na nie warto postawić w wyścigu o swoją przyszłość.
Twarzą w twarz z marzeniami
Jeden z najbardziej popularnych aforyzmów dotyczących marzeń, głosi, że marzenia bez planu pozostają jedynie zwykłymi życzeniami. W tych słowach przypisywanych autorowi Małego Księcia kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego jedni zdobywają szczyty, a inni – mający podobne pragnienia – pozostają w miejscu. Sekret tkwi w przejściu od zamysłu do czynu, lecz owo przejście nie jest automatycznym przemieszczeniem z punktu A do punktu B. Prowadzi ono przez szlak zwany planem.
Kiedy mowa o tworzeniu planów, przychodzi mi na myśl scena, która – choć wydarzyła się kilkanaście lat temu – pozostaje w mojej pamięci niezwykle żywa.
Siedzimy w półkolu, świeżo upieczeni słuchacze studiów podyplomowych z coachingu. Jest sobotni wieczór, nasz pierwszy zjazd. Popularność coachingu w Polsce wówczas silnie wzrasta. „Pojęcie coachingu”, choć wtedy jeszcze nie zawsze rozumiane poprawnie, wkrada się do codziennych rozmów. Pełni fascynacji i znaków zapytania czekamy na nowe wyzwania.
Prowadząca wprowadza pierwsze narzędzie – model SMART. I jest to dla mnie w tamtym momencie ogromne odkrycie. Okazuje się bowiem, że sama wyobraźnia to trochę za mało, aby to, o czym śnimy, stało się faktem. Model ten, popularny w psychologii i zarządzaniu, pozwala przyjrzeć się celowi i wszystkiemu, co potrzebne do jego realizacji.
Nazwa narzędzia to akronim pochodzący od pięciu określeń celu. Ma on być: szczegółowy (specific), mierzalny (measurable), ambitny (ambitious), realistyczny (realistic) i terminowy (time based). To w istocie proces złożony z pięciu faz, w ramach których kolejno zadajemy sobie szereg pytań, takich jak: „Co dokładnie chcę osiągnąć”, „Po czym poznam, że zbliżam się do celu?”, „Co sprawia, że ten cel jest dla mnie ważny?”, „Czego mi potrzeba, aby móc go zrealizować?”, „Do kiedy go zrealizuję? I co mogę zrobić w ciągu najbliższej doby?”.
Doskonale pamiętam, jak w kolejnym tygodniu dzieliłem się ze znajomymi ze studiów fascynacją tym narzędziem, określając je mianem „magicznego”. I dodając jednocześnie, że ma ono potencjał sprowadzenia człowieka na ziemię, by mógł naprawdę pofrunąć, a nie jedynie w kółko o tym marzyć. W modelu SMART, który towarzyszy mi od tamtej pory nieprzerwanie i jest zarazem narzędziem, z którym obligatoryjnie zapoznaję studentów, tkwi siła konfrontowania marzącego z marzeniem. Przyglądania się temu, o czym marzę z wnikliwością badacza, by w oparciu o szereg pozyskanych od samego siebie danych móc raz jeszcze zdecydować, czy jest to kierunek, w którym pragnę zmierzać.
Słodki smak cytryny
W swojej sztandarowej teorii motywacji (formowanej współcześnie na kształt piramidy) Abraham Maslow ulokował samorealizację na samym szczycie ludzkich potrzeb. Uważał, że jeśli odnajdziemy coś, co sprawia nam przyjemność, w czym możemy się doskonalić i w czym dostrzegamy sens, nasze życie stanie się pełniejsze. Jednocześnie przestrzegał przed świadomym porzucaniem marzeń, twierdząc, że jest to prosta recepta na bycie nieszczęśliwym.
Przywołany na początku Milton H. Erickson – choć urodził się w ubogiej rodzinie górniczej, z dysleksją i daltonizmem, w miasteczku, które obecnie ma status miasta duchów (ponieważ nikt w nim nie mieszka), zachorował w młodym wieku na nieuleczalną chorobę, jaką było polio, która sprawiła, że nie tylko otarł się o śmierć, ale był wiele miesięcy przykuty do łóżka – mimo tych niezliczonych przeszkód postanowił, że uczyni wszystko, by odzyskać sprawność, a także sam zostanie lekarzem, by lepiej rozumieć ludzi i potrafić im skutecznie pomagać. Przeszkody, na które napotykał od dziecka, postanowił potraktować w kategoriach okazji do nauki – nauki wnikliwej obserwacji, pracy z siłą woli i wpływem umysłu na kondycję fizyczną organizmu.
Jest bowiem w istocie tak, jak twierdził inny wielki psychoterapeuta XX w., Viktor Frankl, że nikt i nic nie jest w stanie zabrać nam wolności w postrzeganiu naszych doświadczeń. To właśnie bowiem znaczenie, jakie nadajemy swojemu doświadczeniu, czyni je albo balastem, albo zasobem. Mamy w sobie niezbywalną wolność nadawania znaczenia wszystkiemu, co nas spotyka. Jak w słynnej metaforze cytryn, które mogą przyprawiać nas o grymas lub z których można zrobić wyborną lemoniadę. I co dodatkowo istotne, możemy tą lemoniadą poczęstować innych.