Syneczek mamusi, czyli czy kobiety mogą nauczyć swych synów męskości?

Z dr Ewą Woydyłło-Osiatyńską rozmawia Marcin Capiga

Psychologia i życie

Marcin Capiga: Co się w Pani uruchamia, kiedy słyszy określenie „syneczek mamusi”?
Ewa Woydyłło-Osiatyńska:
Negatywne skojarzenie. „Syneczek mamusi” to niesamodzielne dziecko, które wypełnia dla mamy rolę towarzysza życia i na którym skupiona jest cała jej uwaga. Taki syn jest jej celem i sensem życia. Wprawdzie rodzicielstwo, kiedy dzieci są małe, skupia się na dziecku, to taka wyłączność jest zwyczajnie niezdrowa. Dla takiego syna oznacza, że jest pępkiem świata, królewiczem i odgrywa w życiu matki wyjątkową rolę. I zatrzymam się przy tym słowie, ponieważ w dorosłym życiu, w różnych kontekstach, a zwłaszcza w takich, które są sytuacjami trudnymi, poczucie wyjątkowości jest na ogół wielką przeszkodą. Ponieważ plasuje nas przeważnie poza zbiorowością.

Rozumiem, że taki chłopiec w późniejszych latach jako mężczyzna może mieć problem na przykład ze znalezieniem partnerki, która będzie go traktować jak pępek świata.
On będzie się obnosił z tym poczuciem wyjątkowości, ale wątpliwe, aby tym przyciągał ludzi. Raczej odwrotnie, groziłaby mu w końcu samotność. Nie będzie chciał nawet innych osób poznawać. To szalenie syci ego dziecka i prowadzi do wygórowanego mniemania o sobie. Takiemu trzylatkowi, czterolatkowi, pięciolatkowi łatwo w ten sposób przewrócić w głowie.

A czterdziestolatkowi?
Synusiem mamusi można być bardzo długo... Jeżeli po drodze takiemu chłopcu nie wydarzy się jakaś „rewolucja demokratyczna”, np. nagle nie urodzą się tej mamusi jeszcze trojaczki, to ten pierworodny infant będzie nadal dorastać w przekonaniu wyjątkowości, a to poczucie wywyższa i izoluje od ludzi.

Czemu?
Ponieważ jak ktoś czuje się wyjątkowy (w domyśle: lepszy), to może być tylko szefem. I przeważne zadziera nosa, staje się nieprzystępny. Do takiej osoby nie można zwyczajnie podejść i powiedzieć: „Słuchaj, zupełnie mi nie pasowało to, co mi wczoraj powiedziałeś”, bo bufon tego nie przyjmie. Bo byle kto – czyli każdy inny – nie śmie zwracać mu uwagi. Znam pewną studentkę, akurat w tym przypadku to córusia mamusi, która właśnie z tego powodu jest odrzucana przez rówieśników. Mimo zdolności, świetnych ocen nie może pozyskać ich sympatii, bo „wyjątkowej” osoby się nie lubi.

Wyjątkowej, ale rozumiem, że również zadufanej w sobie.
To idzie w parze. A nabiera się takiego wyobrażenia o sobie we wczesnych, tzw. formatywnych latach, przez to, jak traktowali ją dorośli, wpływając na tożsamość i własny wizerunek dziecka.

Czy jest to częste zjawisko, że stawiamy chłopców w centrum?
Nie zajmuję się badaniami, więc trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Jednak obserwujemy obecnie pewne dość powszechne zjawisko. Mianowicie wiele kobiet decyduje się na macierzyństwo jako singielki lub, nawet pozostając w związkach, zajmują się dzieckiem prawie wyłącznie samodzielnie, bez większego zaangażowania ojców. Gdy na świat przychodzi syn, kobiety te nieświadomie mogą widzieć go jako „swego mężczyznę”. Ale również w tradycyjnych małżeństwach przez pierwsze 2–3 lata życia dziecka rola matki jest silniejsza niż ojca. Ona korzysta z przysługujących jej urlopów wychowawczych, wtedy spędza z dzieckiem niemal cały czas, karmi, zajmuje i opiekuje się, chodzi do lekarza itd. U nas, w Polsce, już nawet nie ze względów obyczajowych, ale finansowych, niewielka liczba ojców decyduje się na urlop. Dziecko w pierwszych latach życia jest więc pod większym wpływem m...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI