Kto zmienia świat

Na temat

Gdy dostrzeżemy problem, który uderza w nasze wartości, stajemy przed wyzwaniem. Czy powiemy sobie: „Szkoda, że tak jest, chciałbym, żeby było inaczej”, czy raczej: „Szkoda, że tak jest. Sprawię, że będzie inaczej!”? Chodzi o to, by mieć wystarczającą odwagę, żeby przekuć wartości w działanie.

Agnieszka Chrzanowska: Kiedy Pan Profesor musiał zdobyć się na odwagę? Jakie pierwsze sytuacje tego rodzaju Pan pamięta?

Philip G. Zimbardo: Pamiętam, jak w młodości musiałem zdobyć się na odwagę, by przeciwstawić się ojcu. Nie wierzył w sens edukacji, sam nie miał wykształcenia. Uważał, że młody człowiek powinien jak najszybciej pójść do pracy i zacząć zarabiać na życie. Ja jednak chciałem się uczyć. Wiedziałem, że ojciec mnie kocha, że chce dla mnie jak najlepiej, ale wiedziałem też, że w tej kwestii się myli. Zdałem sobie sprawę, że nie znał wartości edukacji, bo nigdy jej nie otrzymał. Przekonałem go, że jeśli zdobędę wykształcenie – skończę szkołę średnią, pójdę do college’u – będę więcej zarabiać, bo edukacja oznacza możliwość znalezienia lepszej pracy. Zgodził się, choć niechętnie. 

POLECAMY

I tak oto o mały włos nie został Pan księgowym. 

To by było straszne! Śledzenie rachunków nie jest moją mocną stroną. Wiedząc, że chcę kontynuować naukę, ojciec zasugerował studium księgowości. Księgowych postrzegał jako osoby zawsze elegancko ubrane, które nie muszą ciężko pracować. Zostałem przyjęty, ale okazało się, że w programie nie ma ani języków, ani przedmiotów ścisłych, czyli tego, czego naprawdę chciałem się uczyć. Nie mogłem tam zostać. Ojciec zgodził się, żebym poszedł do college’u, ale pod warunkiem, że będzie bezpłatny. Na szczęście taką możliwość dawał Brooklyn College. Ojciec powiedział jednak, że skoro nie przynoszę pieniędzy do domu, to muszę sam się utrzymywać. Miał poczucie, że wybieram edukację, bo tak naprawdę nie chcę pracować. Dopiero później, kiedy odniosłem sukces, przyznał, że obrałem dobrą drogę dla siebie.

W latach 60., pracując na Uniwersytecie Nowojorskim, zaczął Pan się angażować politycznie. Z pewnością wymagało to odwagi.

Trwała wtedy wojna wietnamska, mało jednak wiedziałem o polityce, nie czytałem nawet gazet. Moje zaangażowanie w politykę sprowadzało się właściwie do udziału w wyborach. Byłem początkującym pracownikiem akademickim, zajmowałem niską pozycję, mało zarabiałem. Angażowałem się w nauczanie, dużo publikowałem, ciężko pracowałem. 

Miałem w tamtym okresie wspaniałą sekretarkę Anne Zeidberg. Działała w organizacji Women Against War. Uważała, że muszę się opowiedzieć przeciwko wojnie, że muszę zabrać głos. Mówiła, że to ważne, bo studenci będą mnie naśladować, dam im przykład. Pamiętam, jak z innymi profesorami maszerowaliśmy z transparentami, protestując przeciwko wojnie. Słyszeliśmy krzyki: „Komuchy, idźcie do pracy!”.

Potem znalazł Pan inny sposób, by wyrazić stanowisko w tej sprawie. 

Zorganizowałem całonocne wykłady. Zaczęły się o 22:00 i trwały do 8:00 rano. Zaprosiłem weteranów, mnicha buddyjskiego, ekspertów. Przyszli spotkać się ze studentami, pracownikami. Opowiadali o różnych aspektach wojny.

I tak stopniowo zaangażowałem się w działania antywojenne. Współpracownicy ostrzegali mnie, że dużo ryzykuję. Nie miałem wtedy jeszcze stałego etatu, lecz kontrakt odnawiany co rok. 

Na pewno wiele Pan też ryzykował, organizując cichy protest podczas uroczystości nadania Robertowi McNamarze tytułu doktora honoris causa w 1966 roku.

Co roku uniwersytet wyróżniał honorowym tytułem osoby, które dokonały czegoś wyjątkowego. Wtedy z jakiegoś powodu zdecydowano o nadaniu go Robertowi McNamarze, sekretarzowi obrony…

…co wyrażało aprobatę dla jego działań związanych z amerykańską polityką wojenną w Wietnamie. 

Doszedłem do wniosku, że nie możemy tak po prostu się na to zgodzić. Zapro...

Ten artykuł jest dostępny tylko dla zarejestrowanych użytkowników.

Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI