I co teraz? Gdy wszystko traci na znaczeniu

Psychologia i życie

Ciało Michała pokryte jest barwnymi tatuażami. Wśród nich są łacińskie sentencje: „Per aspera ad astra” (Przez cierpienie do gwiazd) i „Alea iacta est” (Kości zostały rzucone). Jest także angielskie „Immortality” (Nieśmiertelność). Doskonale oddają to, co mu się przydarzyło. Ale o tym za chwilę.

Zatrzymajmy się na teraz w niewielkiej wsi, siedemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Poznania. Jest letni, słoneczny dzień, słychać szelest liści poruszanych wiatrem i śpiew ptaków. Michał siedzi na tarasie, przed drewnianym domem. Działka jest nieogrodzona i wzbudza ciekawość sąsiadów, szczególnie gdy Michał wcześnie rano się gimnastykuje lub gdy podjeżdża co i rusz nowym samochodem. Ziemię – czterysta metrów kwadratowych, na której stoi jego trzypokojowy dom, Michał kupił trzy lata temu.
Jeszcze przed chorobą, gdy Michał stawiał sobie wielkie i dalekosiężne cele, postanowił na przykład, że będzie żył sto lat. Jego rodzina słynie z długowieczności, nie chciał więc zrywać z tą tradycją. Treningi i diety ustawił tak, by nic nie stanęło na drodze marzeniu – pływanie, siłownia, jazda konna, morsowanie, spokojny sen, zdrowe jedzenie. I pewnie dalej by tak sobie stawiał te wyzwania, gdyby nie ból oka, który zupełnie go zaskoczył. W jego wypełnionym po brzegi harmonogramie dnia pojawiły się wizyty u okulistów, badania, terminy przyjmowania sterydów i kolejne badania – już kliniczne. Po werdykcie „chłoniak” wszystkie plany Michała wzięły w łeb i straciły na znaczeniu. 12 października 2019 r. na swoim blogu Czas marzenia napisał: „Trudno. Szkoda”.

Gdy stajemy się bardziej ludzcy

A jednak końcówkę 2019 r. i pierwszą połowę 2020 r., a w szczególności cztery tygodnie, które spędził, leżąc na oddziale hematologii, Michał uważa za najlepszy czas w swoim życiu. 
– Trudno mi w to uwierzyć – mówię. – Pamiętam, gdy jeździłam z moim tatą do Centrum Onkologii w Warszawie. Odkryłam wtedy, że to miasto w mieście, pełne cierpienia i setek, a raczej tysięcy chorych wypełniających wszystkie sale i korytarze.
– A ja właśnie w szpitalu pierwszy raz usłyszałem od brata, że mnie kocha – opowiada Michał. – Mama, która wcześniej lubiła się wtrącać w moje sprawy, zupełnie tego zaniechała. Po prostu przy mnie była, cierpliwa i akceptująca. Milczący zawsze ojciec, który dotąd zasłaniał się głębokim życiem duchowym albo gęstym dymem z papierosa, nagle otworzył się i sporo się o nim dowiedziałem. To prawda, co powiedział ksiądz Jan Kaczkowski: „Chorym nie trzeba słów typu: Dasz sobie radę, wyzdrowiejesz!”. My potrzebujemy szczerej rozmowy i fizycznej obecności kogoś bliskiego – trzymania za rękę, dotyku chłodnej dłoni na czole, pewności, że się pojawi w godzinach odwiedzin i przywiezie brzoskwinie w słoiku, a najlepiej powidła śliwkowe, za które oddałbym wtedy wszystko. 
Może to też zabrzmi dziwnie, ale w szpitalu odpocząłem psychicznie. Jako jeszcze zdrowy, a do tego perfekcjonista lubiłem nad wszystkim czuwać, a taka kontrola wyczerpuje i stresuje. Na oddziale hematologii musiałem zdać się na lekarzy. I dobrze mi to zrobiło – nie tylko poczułem się zaopiekowany, ale dotarło do mnie w końcu, że nie wszystko ode mnie zależy. 
Nauczyłem...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI