Czy możliwe jest życie bez oczekiwań? Rozmowa o odwadze, lęku przed zmianą i akceptacji niedoskonałości

Na temat Polecane artykuły

O odwadze, lęku przed zmianą i akceptacji własnych niedoskonałości z Joanną Chmurą rozmawia Klaudia Przyłucka-Janasik

Klaudia Przyłucka-Janasik: Asiu, w Twojej książce jest takie zdanie, które szczególnie zapadało mi w pamięć – „Sztuka dobrego życia to sztuka nieomijania momentów, w których go doświadczamy. Ważne, żeby kiedy tylko mamy szansę poczuć szczęście, nie marnować jej, otwierać szczęściu drzwi i wołać: Tak, tak, to mnie szukasz!”. Dlaczego mamy tak wiele obaw związanych z odczuwaniem szczęścia? Z docenianiem codziennych, drobnych momentów, z których tak naprawdę w większości to nasze szczęście się składa? 
Joanna Chmura:
Powodów jest kilka. Od strony ewolucyjnej sensowniej nam skanować rzeczywistość pod względem zagrożeń. Ewolucja niespecjalnie interesuje się tym, żebyśmy znajdowali szczęśliwe relacje, sytuacje, zdarzenia. Ewolucja chce, żebyśmy przetrwali, a to oznacza ciągłą „czujność na zagrożenia”. Inny powód to historie i skrypty rodzinne, a także transgeneracyjne dziedziczenia, które odtwarzamy w kolejnych pokoleniach, a o których mówi coraz głośniej współczesna nauka i medycyna. Czyli może tak być, że w naszej rodzinie, dookoła jakiegoś zdarzenia, z pozoru szczęśliwego, działo się tyle negatywnych rzeczy i pojawiło się tyle nieprzyjemnych emocji, że te lub podobne wydarzenia w dorosłości omijamy, sabotujemy albo wręcz do nich nie dopuszczamy. Jeszcze inny powód może być taki, że nie wiemy, jak „obchodzić się” ze szczęściem. Tak bardzo skupiamy się na tym, co jest trudne i niewygodne, że kiedy przychodzi szczęście, dosłownie zatrzaskujemy mu drzwi przed nosem. Uczono nas lepiej lub gorzej, że kiedy jest ból, to się modlimy; kiedy jest cierpienie, to idziemy do lekarza; kiedy jest rozpacz, to sięgamy po alkohol. Niestety wyłuskania z niełatwej codzienności drobnych rzeczy, które warto dostrzec i docenić nikt nas tak cierpliwie nie uczył. 

Bardzo często w swoim życiu skupiamy się na kluczowych momentach – wesele, narodziny dziecka, awans w pracy i tylko te wydarzenia uznajemy za spektakularne i wnoszące do naszego życia szczęście. A mam wrażenie, że zapominamy o momentach codzienności, które to szczęście głównie budują. Czy nie jest tak, że w sytuacjach, kiedy to szczęście puka do naszych drzwi, boimy się je wpuścić, bo pojawia się w nas lęk, że ono zaraz zniknie, a przecież chcemy, by trwało jak najdłużej.
Wszystkie emocje są „zaprojektowane” do tego, żeby się pojawiały w naszym życiu jako posłaniec informacji, czyli na krótko. Mają przynieść wieści i odejść. Oczywiście w przypadku nieprzyjemnych emocji łatwo nam się z tym zgodzić, żeby złość czy smutek były tylko na chwilę, ale już ze szczęściem i radością jest inaczej. Chcielibyśmy, żeby trwały jak najdłużej. Tyle, że emocje tak nie działają. Boimy się doświadczać szczęścia, które jest ulotne, bo tak naprawdę boimy się jego końca – co jest paradoksem, bo już wolimy nie doświadczać szczęścia, niż doświadczyć rozczarowania związanego z jego ulotnością. To pokazuje, jak silna jest niechęć przed jego końcem – aż do tego stopnia mocna, że potrafimy się od tego szczęścia odwrócić, żeby nie czuć bólu. 

POLECAMY

W swojej książce piszesz dużo o oczekiwaniach i rozczarowaniu. Czy w ogóle możemy żyć bez oczekiwań? Bo mam poczucie, że to jest jednak nieodłączny element naszej codzienności, zarówno oczekiwania, jak i rozczarowania. 
Z jednej strony nie da się żyć bez oczekiwań, a z drugiej – mam wrażenie, że są przyczyną rozczarowań, których doświadczamy. Mamy jakieś wyobrażenia, spodziewania, potrzeby, żeby coś było jakieś, ale kiedy tak się nie dzieje, to czujemy rozczarowanie, złość i irytację. Więc czasem myślę, że może łatwiej byłoby żyć bez nich, ale z drugiej strony oczekiwania są często naszym motorem napędowym do działania, by gdzieś pojechać, coś osiągnąć, czegoś doświadczyć. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mam poczucie, że może chodzi o umiejętność ich posiadania, ale nieprzywiązywania się do nich. 

Co takiego możemy zrobić, żeby trochę z tymi oczekiwaniami względem siebie, innych i z tym poczuciem rozczarowania poradzić sobie na co dzień? 
Po pierwsze to zauważyć w ogóle, że je mamy, a potem je nazwać. Można nawet zrobić z nich listę, a potem zobaczyć, gdzie mogę trochę odpuścić i poluzować, a gdzie nie. Na przykład, jeśli mówimy o relacjach, to może tak być, że mam oczekiwanie, że w relacji będziemy się wzajemnie szanować. Więc jeśli ta osoba, z którą jestem używa przemocowego języka, to nie chodzi o to, by puścić te oczekiwania i przyjmować w 100% to, co przychodzi, tylko postawić granicę. Mam prawo mieć oczekiwania, co do jakości relacji i wyrazić potrzebę, by ktoś czegoś nie robił albo właśnie zaczął coś robić. Warto więc zrobić tę listę i zobaczyć, z których obszarów mogłabym zrezygnować, a z których na pewno nie i tam właśnie trzeba będzie postawić wspomniane granice. 

Mam takie poczucie, że w dzisiejszych czasach bardzo chcemy być perfekcyjni, idealni i wręcz nieomylni we wszystkim, co robimy. Z jednej strony wydawałoby się, że każdy z nas jest świadomy, że nikt nie jest doskonały, że każdy popełnia błędy, ale mimo wszystko cały czas boimy się porażek, popełniania błędów, oceny ze strony innych. Dlaczego tak jest? 
Bo mamy w sobie iluzję krainy, w której jesteśmy wolni od oceny, a co za tym idzie od lęku przed odrzuceniem. Mocno wierzymy, że gdy już coś osiągniemy, jacyś będziemy, jakoś będziemy wyglądać, jakaś będzie nasza rodzina, zbudujemy ten dom, skończymy te studia, to ostateczną metą będzie kraina, w której nie będę oceniana. A to jest bardzo nęcąca perspektywa. Wszystko, co nam przypomina, że jestem niedoskonała w jednej sekundzie uruchamia myśl, że ludzie mogą mnie ocenić, a tego boimy się najbardziej. Dlatego tak dążymy do perfekcjonizmu, bo pojawia się iluzoryczna obietnica, że tam będę bezpieczna. A wiemy, że taka kraina nie istnieje. Praca wewnętrzna sprowadza się więc do tego, by rozpoznawać i zaakceptować swoje doskonałości i niedoskonałości. Ale to nie znaczy, że opadamy na laurach i nie pracujemy nad tym, co jest „niedoskonałe”, pracujemy, tylko jednocześnie pamiętamy, że nie ma i nigdy nie będzie takiej przestrzeni, w której wszystko będzie doskonałe, z nami włącznie. 

Przytaczasz w swojej książce zdanie Carla Rogersa, że „dopiero wtedy, kiedy zaakceptuję siebie takim, jakim jestem, mogę się zmienić”. Często pojawia się w nas przekonanie, że jeśli coś zaakceptujemy, to musimy w tym wytrwać. Z kolei Ty mówisz o tym, że aby pójść dalej, to najpierw trzeba zaakceptować to, co się wydarzyło, a dopiero później myśleć o krokach do zmiany. Dlaczego ta akceptacja jest tak kluczowa? 
Akceptacja wielu osobom kojarzy się z utknięciem w miejscu: „skoro coś zaakceptuję, to znaczy, że się na to zgadzam”. A słowo „akceptacja” nie jest tożsame ze „zgadzam się na to”. Czyli akceptuję, że jest mi trudno, że ten projekt, ta praca, ten szef mnie wykańcza – akceptuję, że tak jest, ale nie zgadzam się na to, czyli np. zmieniam pracę albo próbuję coś zmienić w sobie. I myślę, że Carl Rogers też miał to na myśli, mówiąc, że takie uznanie status quo jest jak stanięcie na starcie i uczciwe zobaczenie, z czym właściwie wyruszam w tę podróż.

Dlaczego chcąc zmian, jednocześnie tak bardzo boimy się je wdrażać? 
Boimy się zmian, bo one nas zapraszają do śmierci. Do śmierci jakiejś części nas albo jakiejś naszej tożsamości. Czyli jeśli przez lata nie stawialiśmy granic, a dzięki terapii zaczynamy je stawiać, to umiera w nas taka część, która wiedziała, że będzie lubiana przez wszystkich, bo umie się dopasować tak, by wszyscy byli zadowoleni. Każda zmiana, którą wprowadzamy w życie, zaprasza nas do tego, by jakąś naszą część, która już nie będzie potrzebna po tej zmianie, pożegnać. Na jej miejscu pojawi się inna część, ale ponieważ my jej jeszcze nie znamy, to znowu ewolucja nas zaprasza do tego, że skoro czegoś nie znasz, to może lepiej nie zmieniaj i nie próbuj nowej ścieżki. Ewolucja z każdej strony chce nas ochronić, więc myślę, że dlatego te zmiany nas tak przerażają. 

Gdy o tym mówisz, od razu nasuwają mi się motywacyjne hasła pod tytułem „Wyjdź ze swojej strefy komfortu”. Ale gdzie jest ta granica między bezpiecznym poszerzaniem swoich granic a takim zastygnięciem i poczuciem, że każda próba wyjścia z tej strefy będzie dla nas niebezpieczna albo z drugiej strony – nadmiernymi działaniami, aby za wszelką cenę z tej strefy komfortu wyjść? Kiedy powinien pojawić się w naszym życiu taki impuls, że może warto jednak zaryzykować?
Tak, ta osławiona strefa komfortu jest ciekawym konstruktem, który się dobrze niesie. Z jednej strony to dobrze, że my, ludzie z tego korzystamy, bo to pomaga nam ilustrować ścieżkę rozwoju, ale z drugiej to hasło zostało porozciągane w strony, które mogą szkodzić. Strefa komfortu to taka przestrzeń, w której organizm zużywa najmniej energii i jest w stanie homeostazy. czyli „tak, jak jest, jest ok.” Zaraz za nią jest strefa rozwoju, o której tutaj rozmawiamy. Ale niewiele dalej jest tzw. strefa paniki, czyli strefa, w której można chcieć za dużo naraz albo za szybko, albo za intensywnie i wtedy kończy się rozwój. Bardzo trudno jest określić, gdzie dokładnie jest granica między rozwojem a paniką i właśnie po to jest potrzebna samoświadomość i autorefleksja, czyli umiejętności, które uczą nas rozpoznawania rzeczy wewnątrz nas samych. Tylko wtedy jestem w stanie odkryć, czy jestem w komforcie, rozwoju, czy panice i adekwatnie zareagować. Strefa komfortu może stać się też strefą stagnacji, a to znaczy, że podejmuję decyzje, które utrzymują mnie w tym jednym miejscu, w którym się nie rozwijam. I nie ma w tym nic złego, jeśli jest to świadoma decyzja, ale my często podejmujemy decyzje nieświadomie. Pozostawanie w miejscu tylko dlatego, że jest nam wygodnie, jest dobrym miejscem, pod warunkiem że nie chcę się rozwijać. Jeśli jednak chcę, to wiąże się to z włożeniem pewnego wysiłku. I powiedziałaś ważną rzecz, że czasem te zmiany przychodzą z zewnątrz jako tzw. zdarzenie inicjujące, które wymusza na nas ruch, a czasem ta zmiana wychodzi od nas, czyli podejmujemy jakąś decyzję, że potrzebujemy coś zmienić. Oba impulsy są rozwojowe, ale najważniejsze, żeby były świadome. 

Z reguły podejmujemy zmianę w momencie, kiedy jesteśmy postawieni pod ścianą i kiedy dzieje się coś złego. I w tym kontekście chciałam nawiązać do lęku, bo w swojej książce przytaczasz list do lęku Elisabeth Gilbert. To jedna z takich praktyk, która pozwala ten lęk urealnić, nazwać go. Tylko że my bardzo często tego lęku nie chcemy w ogóle do siebie dopuszczać, bo uważamy, że jest zły. Udajemy, że go nie ma. A przecież lęk w naszym życiu jest. 
Mamy takie wyobrażenie, że możliwe jest życie bez lęku. Świat reklam wmawia nam, że jeśli coś kupisz, to tego lęku nie będzie albo się zmniejszy. To, że może się zmniejszyć – to się zgadzam, ale że go nie będzie – to się nie zgadzam, bo nie żyjemy na planecie, na której możliwe jest życie bez lęku. Lęk chce nas chronić, więc cała sztuka polega na tym, by nauczyć się żyć ze świadomością, że ten lęk z nami będzie. Że ja mogę obudzić się rano i bać jakiejś rozmowy, jakiegoś spotkania, jakiejś decyzji do podjęcia. Oczywiście nie mówimy tutaj o takich momentach, w których w ogóle nikt nie czuje lęku albo czuje go cały czas, bo wtedy trzeba się tym zaopiekować terapeutycznie lub farmakologicznie. Ale w codziennych, normalnych sytuacjach nikt nas nie uczył, że odczuwanie lęku jest normalne i nie oznacza, że coś jest z nami nie tak albo robimy coś niedobrze. Tak samo jak to, że mrugamy oczami, czy oddychamy, tak samo będziemy odczuwać w adekwatnych do tego momentach, lęk. 

Nasunęła mi się taka myśl – to nawet lepiej, że ten lęk w życiu jest, bo on nas naprawdę w różnych sytuacjach chroni. Odnośnie do tytułu Twojej książki, czyli To nawet lepiej. Jak obracać trudności w szanse? – co dla Ciebie oznacza hasło „To nawet lepiej”?
Jest zaproszeniem do tego, by w przeróżnej gamie sytuacji dostrzec, to co dobrego w nich jest, co mogę zabrać dla siebie, co pozwoli mi się rozwinąć, zmienić na lepsze. To jest bardzo proste do zrobienia w tych łatwych momentach, ale dużo trudniejsze, gdy właśnie tracimy pracę albo zakładamy własną działalność i ona bankrutuje. Wtedy powiedzieć sobie „to nawet lepiej”, jest chyba nawet nieetyczne. Ale chciałabym, by ta osoba, która bankrutuje, dostaje diagnozę, składa pozew o rozwód, pamiętała, że niezależnie od kalibru sprawy, to od niej zależy, jak przeżyje tę sytuację. Czas jest taką przestrzenią, która często nam pokazuje, że coś być może musiało się wydarzyć, żeby zaistniało coś innego, nowego, może nawet właśnie lepszego. 

Powiedziałaś o czasie i mam wrażenie, że bardzo często zapominamy o tym, co może się wydarzyć w konsekwencji danego wydarzenia. Zapominamy, że ta konsekwencja może być dla nas czymś dobrym, być impulsem do zmiany, którą może czasami chcielibyśmy do naszego życia wprowadzić, ale się boimy. 
To jest piękne słowo, impuls – jak w zamkniętym obiegu prądu, który jest trochę jak ta wspomniana wyżej strefa komfortu. I właśnie zmiany mogą być takim impulsem, który ten obieg otwiera na coś nowego. Sami być może byśmy się na ten ruch nie zdecydowali, ale to coś sprawia, że ten ruch poza obieg, staje się bardziej realny, możliwy i … z perspektywy czasu lepszy dla nas. 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI