„Właściwej drogi szukamy przez całe życie”. Wywiad z Aleksandrą Krupą

Materiały PR

„Anioł dzieci niczyich” to poruszająca opowieść o poświęceniu, sile przebaczenia i dostrzeganiu tego, co ukryte poza zasięgiem ludzkiego wzroku. O niezwykłych okolicznościach powstania tej książki i ważnym przesłaniu, jakie w sobie niesie, rozmawiamy z autorką, Aleksandrą Krupą.

Historia Mii, głównej bohaterki pani powieści, przypomina nieco historię biblijnego Hioba. Okrutnie doświadczona przez los kobieta po śmierci najbliższych osób czuje się zrozpaczona, bezsilna i pozbawiona wszystkiego, co w życiu ważne: miłości, przyjaźni, marzeń, planów na przyszłość. Proszę opowiedzieć, jak powstawała ta opowieść? Ile jest w niej prawdziwych przeżyć i emocji?

To nie ja napisałam tę książkę. Postaram się w wielkim skrócie opisać chociaż część tej niesamowitej historii... Otóż w trakcie wydania wcześniejszej książki „Projekt mąż” doświadczyłam wyrwania z piekła, dosłownie i w przenośni. Byłam osobą niewierzącą i pewnego dnia Bóg się o mnie upomniał. Miał dla mnie plan o wiele lepszy niż ten, który ja sama sobie narzuciłam. Zmiażdżył w jednej chwili cały mój sztucznie uporządkowany świat i dał mi coś, o czym nigdy nawet nie marzyłam – swoje miłosierdzie...

Kiedy byłam w trakcie pisania „Anioła dzieci niczyich”, który pierwotnie miał nosić tytuł „Dwanaście gwiazd”, miałam kryzys literacki. Wiedziałam, że muszę napisać wątek miłosny, a nigdy tego nie potrafiłam. Zauważyłam, że kolejny raz chcę zrobić coś sama, bez Niego. Zaczęłam się więc modlić słowami: „Duchu Święty, Ty do mnie mów, ja będę pisać”. W kilka minut zmieniłam tytuł i koncepcję, a z każdym kolejnym rozdziałem nabierałam pewności, że to nie są moje słowa. Pewność Bożej ingerencji doświadczyłam również w momencie przeczytania całości utworu już po jego zakończeniu. Płakałam, czytając, nie mogłam sobie często przypomnieć momentu, w którym pisałam dane fragmenty. Tuż przed pojawieniem się utworu na rynku miałam moment zwątpienia. Było to w Poniedziałek Wielkanocny, tuż po powrocie z mszy świętej. Siedziałam w kuchni, patrzyłam w okno i martwiłam się skąd wezmę pieniądze na ostatnią ratę dla wydawcy. Pamiętam słowa: „Panie, czy to na pewno pochodzi od Ciebie? Gdyby tak było, nie kazałbyś mi się martwić o pieniądze”. Po trzydziestu sekundach od tej modlitwy otrzymałam pieniądze na konto od anonimowego darczyńcy. Już nigdy więcej nie miałam wątpliwości. Chwała Panu za te dzieła.

„Anioł dzieci niczyich” to przede wszystkim opowieść o Bogu, o jego poszukiwaniu (czasem nieświadomym) i dążeniu do tego, by otrzymać dowód na jego istnienie. Choć Mia nie jest osobą wierzącą, wszystko, co dzieje się wokół niej, zdaje się być zaszyfrowanymi wiadomościami od Boga. Czy znaki, które otrzymujemy z góry, mogą zmienić nasze życie?

Oczywiście, że tak. Doświadczyłam takich znaków bardzo wiele i nadal doświadczam każdego dnia. Nie ma człowieka, którego Bóg nie chce obdarzyć cudowną relacją z Nim. Problem leży w nas. To my wytwarzamy barierę, nie potrafimy słuchać, jest nam wygodniej żyć bez Niego. Boimy się stanąć twarzą w twarz z prawdą o sobie, boimy się, że On nam nie wybaczy, bo sami mamy problem z wybaczeniem. Nic bardziej mylnego. On przebaczył nam w momencie, kiedy rozkładał za nas ręce... Teraz moja wolność nie polega na tym, że robię co chcę. Moja wolność to świadomość, że jestem córką Boga.

Fascynującą i bardzo ważną postacią w książce jest Kai, tajemniczy bezdomny o pokaleczonej twarzy, który ni stąd, ni zowąd zjawia się w życiu głównej bohaterki. To właściwie Anioł Stróż Mii, prawda?

Każdy z nas ma Anioła Stróża nadanego nam przez Boga. Ich celem jest upominanie nas, opieka nad nami, zanoszenie naszych modlitw do Ojca. Mają one naprawdę cały szereg zadań. Kai był człowiekiem, który wypełniał wolę Pana w życiu drugiego człowieka, czyli głównej bohaterki. Nie był on aniołem, choć mógł sprawiać takie wrażenie, ponieważ nam wszystkim anioł kojarzy się z opieką. Jego wiara i pełne oddanie pozwoliły Bogu pokierować nim i naprawić to, co zostało zniszczone.

Zanim jednak Mia nawiąże głębszy kontakt z Kaiem, będzie musiała pogodzić się ze śmiercią Alice, swojej bratowej chorującej na depresję. Czy to również doświadczenia z pani życia stały się inspiracją dla tego wątku?

Depresja to coś, z czego również zostałam uwolniona przez Pana. Jednak nie była ona aż tak silna. Myślę, że byłam dopiero na dobrej drodze do niej. Wiedziałam jednak, jak przebiega, ponieważ na co dzień spotykam się z ludźmi poranionymi przez przeszłość. Niejednokrotnie dostaję w nocy wiadomości: „Olka, nie dam rady. Chcę się zabić. Pomocy.” To zjawisko istnieje na bardzo szeroką skalę, często nie zdajemy sobie sprawy, że sąsiad za ścianą właśnie popija garść leków, koleżanka z pracy wyrywa sobie włosy z głowy a córka przyjaciółki się tnie. Nie widzimy, bo nie chcemy. Nie mamy czasu. Nie widzimy, bo nas to nie dotyczy. Pisząc „Anioła dzieci niczyich” nie zdawałam sobie sprawy, że ten wątek będzie aż tak bardzo realny. Ale skoro prowadził mnie Jezus, to nie mogło wyjść inaczej.

Myślę, że dla wielu osób czytających pani książkę niezwykle ważny w niej będzie przede wszystkim motyw cierpienia, jaki towarzyszy utracie kogoś bliskiego. Mia przez długi czas nie potrafi uporać się z drzemiącymi w niej uczuciami: bardzo cierpi po stracie brata, ale jej żałoba jest skryta, powściągliwa – bohaterka tłumi w sobie uczucia zamiast, jak pisze Pani na jednej ze stron, „wtulić się w koc i płakać tak mocno, aż zaśnie się z wycieńczenia”. Wydaje mi się, że ten problem dotyka wielu osób: mówimy tu o nieumiejętności przepracowania własnych uczuć po śmierci najbliższych – czasem bojąc się ukrytych gdzieś głęboko emocji, czasem ze wstydu, czasem z innych powodów. Wiem, że to trudne pytanie, ale jak radzić sobie w takich momentach? Co według pani jest najważniejsze, by czas opłakiwania tych, z którymi było się najbliżej, nie przyniósł frustracji, tylko oczyszczenie?

Kiedy tracimy bliską osobę, nie ma dobrego sposobu na oczyszczenie. Każdy z nas jest inny. Jednemu udaje się to w miesiąc, inny cierpi latami. Najważniejsze, aby pozwolić im odejść. Tuż przed nawróceniem straciłam babcię. To był błąd lekarski, zmarła na stole operacyjnym. Pamiętam, że siedziałam sama w garażu, kiedy reszta rodziny opłakiwała babcię w domu. Siedziałam skulona jak dziecko z chorobą sierocą i powiedziałam: „Babciu wybacz mi, że nie umiałam być dobrą wnuczką. Ale jeśli jesteś u Boga, jeśli On istnieje to przypomnij Mu, że jestem…”. Nie musiała przypominać. To ja musiałam sobie o Nim przypomnieć. I tak właśnie wyglądała moja pierwsza modlitwa od ponad dwudziestu lat. Babcia jest już po drugiej stronie, ale jej rola w moim życiu nadal trwa. Mam cudowną świętą, która się za mnie modli.

W pewnym momencie bohaterka pyta: „Czy można zapomnieć o tym, co się kochało i o ludziach, którzy byli dla nas najważniejsi”? Jak pani odpowiedziałaby na to pytanie?

Nie jest ważne to, czy zapomnimy czy też nie, bo nie o emocje tutaj chodzi. Emocje są częścią nas, tak jesteśmy stworzeni. Posiadamy też wspomnienia, które lubią wpadać do głowy w najmniej odpowiednim momencie. Poza tym wspomnienia to też nauka, pamiętamy nasze potyczki, walki, łzy i radości. Najważniejsze jest to, co ja jako człowiek z tym zrobię. Ciężko jest powiedzieć matce, która pochowała dziecko, że będzie dobrze. Wystarczy pójść na oddział onkologii dziecięcej albo do hospicjum i spojrzeć w oczy tych, którzy czekają przy łóżkach na ostatnie tchnienie najbliższych. Ciężko odpowiedzieć na ich pytania: „Gdzie jest Bóg?”. Ale jeśli jesteś już po stracie i stanąłeś na nogi jako człowiek to nie zostawiaj tego dla siebie. Bądź tym narzędziem w rękach Boga, który chce nieść światu ukojenie…

Nie da się ukryć, że „Anioł dzieci niczyich” jest powieścią pulsującą rozmaitymi emocjami, często bardzo skrajnymi. Mnóstwo jest tu momentów, które chwytają czytelnika za serce i długo nie dają o sobie zapomnieć, np. opisy szokujących praktyk stosowanych wobec podopiecznych domu dziecka. Chciała pani wylać czytelnikowi kubeł zimnej wody na głowę? Pokazać, jak okrutni bywają ludzie względem siebie?

To, że ludzie są okrutni, widać wszędzie. Wystarczy wejść na portale społecznościowe. Wszechobecna nienawiść wobec siebie jest przerażająca. Hejt stał się słowem na dzień dobry i dobranoc. Poruszyłam temat sierocińca, bo tak czułam. Sama musiałam stać się dzieckiem, aby wrócić tam, gdzie zawsze było moje miejsce. Dzieci to łaska, od nich zaczynają się nowe pokolenia. To w nich, w tych najsłabszych, Jezus miał upodobanie. Dziecko to nie tylko człowiek do osiemnastego roku życia, wszyscy jesteśmy dziećmi jednego, jedynego Boga. Ale nie wszyscy o tym pamiętamy. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że istnieje świat, którego nie widać. Świat Boga i demonów, które każdego dnia depresyjnie walczą o duszę człowieka. Podsumuję to słowami ks. Dominika Chmielewskiego, który powiedział, że „nie walczymy z ludźmi tylko o ludzi”.

Każde tragiczne, bolesne wydarzenie, które nas spotyka, ma jednak też swoją drugą, lepszą stronę... I o tym również jest ta książka: o uczeniu się życia, o dawaniu szansy sobie i innym, o wyciąganiu wniosków z tego, co jest już przeszłością. Czy jest zatem szansa, że Mia, po tym wszystkim, co przeszła, odnajdzie właściwą drogę?

Mogę zdradzić, że moi bohaterowie jeszcze niejedno razem przejdą. Zaczęłam pisać drugą część i z Bożą pomocą książka ukaże się w przyszłym roku. Czy Mia odnajdzie drogę? Myślę, że właściwej drogi szukamy całe życie. Upadamy, podnosimy się, cierpimy, a zaraz potem radują się nasze serca. W każdym z nas jest Mia, każdy z nas poszukuje drogi. Możemy iść z tym sami, niepewnie stawiając kroki. Możemy to również nieść z Jezusem. We dwoje zawsze raźniej. I droga z Nim pewna.

POLECAMY

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI