Twórcza kwarantanna w innej epoce

Poradnik pozytywnego myślenia na czas wyzwań

czyli jak Philip Zimbardo poradził sobie z izolacją społeczną, lękiem i tęsknotą, kiedy przez sześć miesięcy przebywał w szpitalu zakaźnym. A był wtedy zaledwie pięcioletnim dzieckiem...

Kiedy miałem pięć i pół roku i mieszkałem w Nowym Jorku, nabawiłem się obustronnego zapalenia płuc oraz kokluszu. Obie te choroby były wysoce zaraźliwe, a ja byłem wtedy małym, chudym dzieckiem, więc połączenie ich obu spowodowało, że ledwo byłem w stanie oddychać.
W tamtym czasie wszystkie biedne dzieci, które cierpiały na choroby zakaźne, musiały być poddane kwarantannie w szpitalu Willard Parker Hospital for Children with Contagious Diseases (Szpital dla Dzieci z Chorobami Zakaźnymi im. Willarda Parkera). Na moim oddziale były setki dzieci i setki łóżek.
Tamta kwarantanna trwała sześć miesięcy, od listopada 1938 do kwietnia 1939 roku. W owym czasie nie było penicyliny, sulfonamidów ani żadnego innego sposobu leczenia. Wszystko, co mogłem robić, to leżeć w łóżku w oczekiwaniu na to, co niosło ze sobą moje przeznaczenie. W niektórych aspektach był to naprawdę codzienny (i conocny) koszmar. 
Czas odwiedzin był ograniczony jedynie do dwóch godzin w niedzielę. W rzeczywistości nawet tego nie było. Jeśli moi rodzice zdołali przyjechać do szpitala (a rzadko im się to udawało, ponieważ było bardzo skomplikowane), pielęgniarki pchały moje łóżko pod wielkie okno, po którego drugiej stronie stali rodzice i rozmawiałem z nimi przez telefon. Ale gdy tylko więcej niż trzy łóżka czekały za mną w kolejce i przychodziła następna grupa rodziców, pielęgniarka oznajmiała: „Dobrze, kończ rozmowę. Musisz już wracać”. W rezultacie przy wielkim szczęściu udawało mi się dostać najwyżej dwadzieścia minut na pielęgnowanie tej najważniejszej z relacji. Czasem czekałem przez cały tydzień, a potem nikt się nie zjawiał i nikt nie dzwonił. Wkrótce nauczyłem się, że kluczem do przetrwania jest bycie samowystarczalnym. 
W sposób bardzo świadomy postanowiłem, że ocaleję. Nie umrę – umieranie nie miało dla mnie sensu, bo wyobrażałem sobie przecież moją długą i wspaniałą przyszłość. Gdy o ósmej wieczór gasły światła, nie mogłem spać, ponieważ nie byłem zmęczony – przecież przez cały dzień nic nie robiłem. 
Stałem się bardzo religijny. Rano modliłem się do Pana Jezusa, żeby dał mi siłę, zdrowie i odwagę, i pozwolił mi przeżyć. Za to w nocy modl...

Ten artykuł jest dostępny tylko dla zarejestrowanych użytkowników.

Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI