Justyna Gul: W księgarniach właśnie pojawiła się Twoja książka „Slow life w wielkim mieście”. Do kogo jest adresowana?
POLECAMY
Natalia Kraus: Przede wszystkim do mieszkańców wielkich miast. Ale nie tylko. Tak naprawdę do każdego, który czuje, że za bardzo w życiu pędzi i nie ma czasu.... na życie właśnie. Tak, jak piszę w książce, slow trzeba mieć w głowie. Wtedy nieważne gdzie będziemy mieszkać i co robić.
J.G.: Co tak naprawdę znaczy „slow life”?
N.K.: Choć tak często jest kojarzone, „Slow life” to nie jest wstawanie w południe, nicnierobienie, czy przeprowadzka na wieś. „Slow life” to raczej świadome życie w zgodzie ze sobą, życie uważne, w którym nie pędzimy na oślep do nie wiadomo dokąd, ale mamy czas dla siebie samych i swoich bliskich. To mądre wybory każdego dnia i prawidłowe ustawienie priorytetów, gdzie kariera i pęd za pieniądzem nie stoją na pierwszym miejscu.
J.G.: Czy wszyscy możemy przestawić się na wolniejsze życie?
N.K.: Oczywiście. Jest to kwestia wewnętrznego wyboru. Wojciech Eichelberger powiedział kiedyś, że „aby podnieść poziom zadowolenia z życia, trzeba obniżyć komfort życia”. I myślę, że tutaj właśnie tkwi problem wielu z tych, którzy pędzą. Wydaje im się, że trzeba więcej, lepiej, szybciej, ciągle czują niedosyt i pragną mieć lepsze i większe domy, samochody, wakacje, ubrania, szkoły dla dzieci itd. A przecież można się gdzieś zatrzymać, powiedzieć „dosyć, to co mam jest wystarczająco dobre”. Nawet wypowiadając te słowa czujemy już ulgę. Niestety często sami na siebie nakładamy kierat pędu po „lepsze” życie i potem cierpimy. Warto nauczyć się odpuszczać.
J.G.: Wiele osób sceptycznie podchodzi do tego nurtu zauważając, że na poranne spacery po parku czy popołudniowy relaks może pozwolić sobie tylko ktoś bardzo bogaty albo … bezrobotny.
N.K.: To jest takie zamknięte koło. Jeśli wydaje nam się, że musimy mieć ciągle więcej i więcej, to zaczynamy dłużej pracować, brać dodatkowe zajęcia czy nadgodziny, dzieciom organizujemy milion zajęć pozalekcyjnych i potem sami gonimy własny ogon. A jeśli zaczniemy odpuszczać, zwalniać, wybierać to, co jest dokładnie w zgodzie ze mną, czy z moim dzieckiem, a nie to, co nam wmawiają inni, w tym także media, a zwłaszcza wszechobecne reklamy („musisz to mieć”, „oni są szczęśliwi, bo już to mają”), to znajdzie się czas na spacer i relaks.
J.G.: Skąd to dążenie do bycia „slow”, skoro jeszcze niedawno chcieliśmy, by wszystko było „fast”?
N.K.: No właśnie chyba już nie chcemy tego „fast”. Nastąpił przesyt. Zaobserwowaliśmy, że zbyt silne dążenie do „fast” daje odwrotny skutek, niż planowaliśmy. Zamiast sukcesu pojawia się uczucie frustracji i wypalenia. Próbujemy wtedy zwolnić, ale nie wiemy jak. Dlatego właśnie napisałam poradnik. Ja też żyłam „fast” i to na bardzo wysokich obrotach. I przekonałam się bardzo mocno, że to prowadzi na skraj przepaści, a nie do krainy szczęśliwości, jak mi się wcześniej wydawało.
J.G.: Przez lata byłaś pracownikiem korporacji, żyłaś na najwyższych obrotach. Skąd zatem ta zmiana i zainteresowanie ruchem slow?
N.K.: Pracując w korporacjach doświadczyłam wszystkiego tego, co korpo-świat oferuje. Z jednej strony stabilne i dobre zarobki, z drugiej ciągła frustracja, ogromny stres, a z czasem wypalenie i stany lękowo-depresyjne. Miałam to szczęście, że mój organizm bardzo szybko reagował, gdy działo się coś niezgodnego z moim wnętrzem. Na szczęście nie wybrał formy ekstremalnej, jak zawał, czy udar (które dotykają coraz młodszych ludzi), ale poszedł w ataki paniki, nerwicę lękową, depresję. Przestałam czuć się szczęśliwa, przestałam chcieć cokolwiek robić, bo nie widziałam w tym sensu. Oprócz psychoterapii największą pomocą była dla mnie joga i medytacja, która jest jej częścią. Dzięki niej odkryłam zupełnie inny świat, w którym „fast” kompletnie się nie liczy. Poznałam ludzi, którzy wcale nie musieli pobierać zasiłków dla bezrobotnych, a nie pracowali w korpo i całkiem dobrze im się żyło. Zaczęłam się interesować filozofią upraszczania życia i minimalizmu. Odkryłam w tym wszystkim wybawienie, poczucie szczęścia i wolności. Joga i minimalizm są ze mną do dzisiaj. Sporo miejsca poświęciłam im także w mojej książce.
J.G.: W książce podajesz swego rodzaju przepis na bycie slow w codziennym życiu – Złotą Receptę składającą się z trzynastu zasad. W jaki sposób mogą one zmienić nasze życie? Sprawić, że będziemy bardziej slow?
N.K.: Piszę tam krok po kroku, jak przeżyć dzień w trybie slow. Jeśli na co dzień pędzimy, nie będziemy w stanie po prostu sobie powiedzieć: „no dobra, od jutra żyję slow” i to wykonać. To nie takie proste, zwłaszcza jeśli od dawna żyjemy w pośpiechu, mamy nawał obowiązków i nasze stałe przyzwyczajenia. Dlatego podałam te zasady, aby po mału, kawałek po kawałeczku zwalniać ten pęd, ale bez skutków ubocznych. Zawsze byłam zwolenniczką powolnego procesu i metody kaizen (krok po kroku) niż radykalnych rewolucji. Musimy się ze zmianami oswoić i zaprzyjaźnić. Polubić je i poczuć, że są w zgodzie z nami. Wtedy wszystko samo zacznie się układać. Nic na siłę.
J.G.: Kiedy przychodzi ten moment, że czujemy konieczność zmian, zwolnienia tempa? Czy u Twoich klientów to raczej proces czy decyzja podjęta z dnia na dzień?
N.K.: Zawsze proces. Ja nikomu nie radzę: „rzuć tę pracę”. Czasami ktoś sam dochodzi do podobnych wniosków, ale ja wierzę też, że każde miejsce, w którym się znajdujemy w życiu i każda spotkana osoba mają nas czegoś nauczyć. Dlatego czasem praca w korpo jest konieczna na naszej ścieżce, żebyśmy w taki, a nie inny sposób się uformowali. Czasem w trakcie procesu rozwoju dochodzimy do wniosku, że zmieniamy miejsce zamieszkania, partnera, ścieżkę kariery. Ale wtedy są to decyzje przemyślane, głęboko zgodne z naszym wnętrzem i służące dobremu rozwojowi. Ale to nie oznacza też, że jeśli akurat pracujesz w korpo, to musisz zmienić pracę. Jeśli zmienisz myślenie to i w korpo można czuć się ok.
J.G.: Bycie wielozadaniowym, przeciążonym pracą jest obecnie modne, a nawet wymagane przez pracodawców. Co więcej, my również czujemy się dzięki nieustannej gonitwie potrzebni, wręcz niezbędni, korzysta na tym nasze poczucie wartości, czujemy się ważni. Co zatem zyskamy dzięki zwolnieniu tempa życia?
N.K.: Odzyskamy siebie. Poczucie wartości zbudowane na tym, że oddajemy swoje życie pracy, aby nas pochwalono to prosta droga do katastrofy. Bo co się stanie, jeśli przestaną pewnego dnia nas chwalić? Zaczniemy jeszcze więcej i szybciej pracować? Myślę też, że to, o czym mówisz się zmienia. W krajach skandynawskich np. praca po godzinach jest bardzo źle widziana. W trakcie pracy jest obowiązkowa przerwa tzw. „fika” (przerwa na kawę), podczas której zabronione jest mówienie o pracy. Podziwiani są raczej ci, którzy mają czas dla rodziny, na rozwijanie swojego hobby i są slow. Do nas też to w końcu przyjdzie. Myślę, że wielu pracodawców już to czuje i w niektórych firmach życie zwalania. Oczywiście, są takie sytuacje, jak np. obecna pandemia, które mogą jeszcze bardziej wzmóc na rynku pracy gonitwę za pieniądzem. Ale to minie. Kryzys się skończy. Wszystko wróci do normy. Myślę, że przed nami jest raczej zmiana na lepsze. Ale fajnie byłoby, gdybyśmy zaczęli od samych siebie.
J.G.: Jaką masz radę dla tych, którzy chcą zwolnić?
N.K.: Po pierwsze: postanów, że chcesz zwolnić. Po drugie: wprowadzaj drobne zmiany każdego dnia i obserwuj, jak się z tym czujesz. Po trzecie: nie rezygnuj. Zwalniać trzeba stopniowo, ale na końcu tej drogi czeka Cię wielka nagroda: proste, szczęśliwe życie, w którym jest miejsce dla Ciebie i Twoich bliskich.
J.G.: Takiego życia zatem pozostaje życzyć wszystkim. Dziękuję Ci za rozmowę.