„Pięknie odmienni” – rozmowa z autorką książki

Otwarty dostęp

- Psujemy związki na różne sposoby, ale to, co łączy wchodzenie na miłosną równię pochyłą, to brak szczerych rozmów – twierdzi Monika Janiszewska, współautorka książki „Pięknie odmienni”, która niedawno ukazała się nakładem wydawnictwa Sensus.

Justyna Gul: Czy istnieje takie pojęcie jak "udany" związek? Co to właściwie oznacza?

POLECAMY

Monika Janiszewska: Pytanie – rzeka (śmiech). Myślę, że nie ma jakiegoś idealnego wzorca związku, który byłby gwarantem wiecznej szczęśliwości. Dla każdego z nas udany związek będzie oznaczał co innego. Jedni postawią na pierwszym miejscu wspólne wartości, inni – dzielenie razem pasji i hobby, jeszcze inni – dużą dawkę zaufania i wolności. Znam szczęśliwe pary, w których obie strony mają podobny temperament, jak i udane małżeństwa, w których on i ona to – osobowościowo – kompletnie dwa różne światy. Dla mnie osobiście udany związek to koktajl kilku składników: szczerość, wierność, zaufanie, akceptacja inności, wyrozumiałość. 

J.G.: Statystyki pokazują, że liczba rozwodów z roku na rok rośnie, również w Polsce. Jakie błędy najczęściej popełniamy w związkach?

M.J.: Psujemy związki na różne sposoby (zdrada, skupienie na sobie, pracoholizm, nie branie pod uwagę potrzeb partnera, zdystansowanie emocjonalne i wiele, wiele innych). Ale to, co łączy wchodzenie na miłosną równię pochyłą, to brak szczerych rozmów. Bardzo wielu parom rozmawianie ze sobą sprawia wyraźną trudność. Owszem, wymieniamy się dziesiątkami różnych informacji. Gdyby jednak dokładnie przefiltrować te rozmowy, okazałoby się, że niewiele z nich pogłębia kontakt z ukochanym/-ą, że tylko garstka dotyczy naszych uczuć, przeżyć, marzeń czy też oczekiwań względem wzajemnej relacji. Najczęściej  ograniczamy się do krótkich „raportów” na temat bieżących spraw: że u syna dziś wywiadówka, że córcię trzeba podrzucić na urodziny koleżanki, że brama garażowa dziwnie skrzypi, że trzeba wskoczyć do marketu, bo w lodówce pustki. Ot, organizacja i logistyka. To nie ma nic wspólnego z dialogiem na głębszym poziomie,  podczas którego moglibyśmy podzielić się  swoimi emocjami, obawami czy potrzebami.  Nierozmawianie o emocjach i oczekiwaniach może zepsuć każdy związek, nawet ten, w którym partnerzy dopełniają się charakterologicznie. Pamiętajmy, że nasz partner zmienia się, dojrzewa, ewoluuje. Trudno, by jako czterdziestoparolatek miał identyczne odczucia i poglądy, jak wtedy, gdy był początkującym studentem. A i my same podlegamy zmianie. Im większa ona będzie, tym mocniej odczujemy inność, zgrzyt w relacji z naszym mężczyzną.
 


J.G.: Na rynku wydawniczym właśnie pojawiła się Wasza książka „Piękni odmiennie”, poświęcona komunikacji w związku. Co było inspiracją do jej napisania?

M.J.: Samo życie. Dziesiątki codziennych sytuacji, czasem śmiesznych, czasem kuriozalnych, a czasem niezwykle irytujących.  Uznałyśmy, że fajnie byłoby pokazać, że praktycznie każda para boryka się ze złapaniem balansu – i jedna i druga strona dąży do zachowania własnych zwyczajów, nawyków i rytuałów. Pojawiają się spory w zakresie porządków (bo, on za czasów singla – o ile już się za porządki zabrał – to wolał odbębnić szorowanie prysznica w piątek i mieć calusieńki weekend tylko na przyjemności, a ona – od dziesięciu lat rozpoczynała sobotę od kawy i latania na mopie), zakupów (w osiedlowych sklepikach – małe, ale częściej versus wielgaśne w hipermarkecie raz na tydzień), organizacji czasu wolnego (kompletny spontan na zasadzie: chcę dziś w góry, to wrzucam w plecak kilka rzeczy i wskakuję w auto kontra plan na weekend musi być ustalony kilka dni wcześniej i przewidywalny (gdzie?, na jak długo?, co w razie zmiany pogody? etc.). I tak można w nieskończoność.  No i pytanie, co dana para z tym zrobi. Bo, jeśli wydaje nam się, że „dotarcie się” w związku oznaczać będzie tyle samo co: on/ona dostosuje się do MOICH zasad, to taki związek słabo rokuje. Aby przetrwał trzeba nauczyć się akceptacji i szacunku dla odrębności partnera. Każdy ma jakieś swoje irytujące zachowania, dziwne nawyki.  Warto mieć na uwadze, że w większości przypadków nasz partner nie robi nam na złość. Nawet kiedy od dwudziestu lat zapomina o wyrzucaniu zużytych torebek po herbacie do kosza na śmieci albo od piętnastu lat czyta gazetę przy śniadaniu. W jego świadomości utarło się przekonanie, że to nic wielkiego. Zazwyczaj naprawdę nie chce nas w ten sposób zlekceważyć, umniejszyć, ukarać, pominąć. Z reguły wszelkie nawyki pozostają poza naszą kontrolą i poza myśleniem.

J.G.: Problemy w relacji z parterem pojawiają się nagle? Przecież w pierwszych miesiącach związku zachowania partnera wydawały się nam urocze, teraz zaś nie możemy ich znieść. Skąd ta zmiana?

M.J.: Cóż, zwykle to, co było fascynujące na początku znajomości, w stałym związku — zaskakuje, drażni, frustruje. Po kilku latach wspólnego życia w partnerze dostrzegamy „skąpstwo”, a nie „oszczędność”, którą się kiedyś zachwycaliśmy, dostrzegamy „chaotyczność” i „niezorganizowanie” w miejsce „uroczego zagubienia”. Kto się zmienił — on/ona w swoim zachowaniu czy my w swojej ocenie? W dużej mierze to nam zsuwają się z nosa różowe okulary, przez które patrzyliśmy na partnera. Etap zauroczenia to wszak wodospad pozytywnych emocji, nieustanny wyrzut endorfin, stan niczym na haju. Oboje właściwie nie muszą się starać, a i tak jest fantastycznie. A potem spływamy z tego różowego obłoczka na ziemię i zaczyna się „orka na ugorze”. On czegoś markotny, ona - roszczeniowa i zrzędliwa.

J.G.: W chodzimy w związek z pewnymi oczekiwaniami i planami dotyczącymi tego, jak powinien on  wyglądać. A codzienność brutalnie rozczarowuje. Czy zatem lepiej nie mieć oczekiwań?

M.J.: Oczekiwania dobrze jest mieć. Byle tylko nie były one nierealne. A my, kobiety, uwielbiamy w danej chwili marzyć o czymś, czego akurat ni w ząb nie możemy mieć. Pamiętajmy, że nasz mężczyzna to nie rycerz na białym koniu, ani jakiś święty mikołaj, któremu podstawimy pod nos listę życzeń, tylko nasz (nie)zwykły Wojtek, Grzesiek czy Błażej. Ze wszystkimi swoimi zaletami, ale i słabostkami.
Uwielbiamy myśleć życzeniowo, na zasadzie: gdyby tylko on umiał/chciał/potrafił/zrobił… — tu wstawić dowolne coś — to ja wtedy byłabym szczęśliwa. Czy aby na pewno? Wówczas trzeba przypomnieć sobie, ile fajnych rzeczy już nam się w życiu udało, ile mamy, ile osiągnęłyśmy, ile miłych chwil oferował nam partner… I co? Jakoś z tego szczęścia nie omdlałyśmy.

J.G.: W jaki sposób zatem pielęgnować związek, kiedy minęło już zauroczenie partnerem, a my zaczynamy dostrzegać coraz więcej jego wad?

M.J.: Pora na zadanie sobie pytania: na ile wady/dziwactwa/ nawyki mojego partnera są dla mnie akceptowalne? Każda z nas ma w głowie, bardziej lub mniej uświadomioną, listę zachowań, których absolutnie nie toleruje i które nas na dłuższą (a może i krótszą) metę wykończą mentalnie.
Jedne nie udźwigną, choćby nie wiem co, skąpstwa, pedantyczności czy sarkazmu. Inne wezmą te cechy na klatę, ale z kolei nie uniosą wiecznego niezdecydowania czy też czarnowidztwa.
Oboje partnerzy mogliby mieć ustawiony taki „domowy alert”, który popiskuje, gdy jedna ze stron rażąco narusza ważny dla drugiej strony obszar. Nieważne, czy chodzi nierozładowaną zmywarkę, niezapłacone na czas rachunki, czy cosobotnią kawę z pianką. Jeśli ktoś dźga w to, co dla mnie jest ważne, dociskam go. W innych sprawach staram się odpuścić. Niech sobie mlaszcze, kruszy, siedzi z nosem w internecie, pije browar z puszki… No i wisienka na torcie — przypomnijmy sobie od czasu do czasu listę jego (jej) niezwykłości i talentów, które traktujemy po jakimś czasie jako oczywistą oczywistość. Utrzymamy wówczas równowagę. W tym i tym daje niestety ciała, ale już w tamtym i owamtym jest supermanem/superwoman. Niech wie, że przyniesienie nam malinowej herbaty w ulubionym kubku w kwiatki daje nam zastrzyk pozytywnej energii. Podobnie jak przytulasy przed wyjściem do pracy. To drobne gesty, ale miłe. Fajnie, gdy druga strona słyszy nie tylko o tym, co schrzania, ale też i o tym, co robi dobrze. A my często suszymy głowę o to, co się nam nie podoba, a już to, co jest wspaniałe, pomijamy milczeniem. Bo przecież to jasne, że tak ma być, że to nam się należy…

J.G.: Boimy się rozmowy?

M.J.: Boimy się usłyszeć prawdę. O oczekiwaniach partnera, o jego potrzebach, o sobie samym. Wolimy nie wiedzieć, bo jeśli już dowiemy się, czego chce partner, to będziemy zobligowani, by coś z tym zrobić. A to już może okazać się dla nas niewygodne. Może oznaczać konieczność rezygnacji z własnych planów, może rodzić spięcia, konflikty. To jest trochę tak, że póki nie wiem, czego on/ona chce, jestem bezpieczna/-y. Skąd niby miałam wiedzieć? Jak miałam się domyślić? Przecież nic mi nie mówił. Odsuwamy problemy i niewygodną prawdę od siebie.

J.G.: W związku lepiej jest odpuścić, wycofać się, czy raczej walczyć o swoje?

M.J.: To zależy czy dany obszar jest dla nas naprawdę istotny. Co innego cosobotnie sprzątanie, a co innego dbałość o celebrowanie rodzinnych spotkań i tradycji. Walczmy o sprawy  naprawdę dużej wagi (w naszej ocenie), a odpuszczajmy te mniej istotne. A jeśli już odpuszczamy, to nie dlatego, by w przyszłości partner musiał spłacić swój „dług”. Jeśli wycofujemy się, aby uzyskać w ten sposób wdzięczność partnera, jego lojalność albo zależność, to jest to zwykły handel, załatwianie interesów. Jeśli coś odpuszczam, to powinnam mieć w sobie zgodę na to, że nie otrzymam nic w zamian. Nie będzie fanfar i orderu.

J.G.: Czy kłótnia może być konstruktywna? Czego w jej trakcie absolutnie unikać?

M.J.: Kłótnia traktowana jako wymiana zdań/poglądów może być jak najbardziej konstruktywna,  oczyszczająca i ożywcza dla związku. Wszystko zależy od tego w jaki sposób przebiega, jak odnosimy się do partnera, w jaki sposób przedstawiamy swoje oczekiwania, bądź racje. Ważne, by nie przerodziła się w słowną agresję, biczowanie partnera, „który zawsze…”, „który nigdy…”, „który w 2001 powiedział coś krytycznego o naszej matce”.  Nie chodzi o wyliczanie sobie nawzajem wszystkich potknięć, oplucie się jadem i  wytknięcie  niedociągnięć.  Ja go umniejszę, on mnie umniejszy, dowalimy sobie nawzajem i będziemy kwita. Jak tego uniknąć? Przede wszystkim mówiąc z własnej perspektywy: co czujemy w sytuacji x, jak wpływa na nas określone zachowanie partnera etc. Co nas samych razi, frustruje, przytłacza. Unikniemy wówczas z większym prawdopodobieństwem eskalacji emocji, litanii oskarżeń, raniących epitetów.  

J.G.: Czy wyznawanie tych samych wartości, zasad, poglądów ma znaczenie? Czy wówczas jest łatwiej się komunikować?

M.J.: Myślę, że jest to spore ułatwienie. Podobne wartości/zasady/cele życiowe są jak solidny fundament, spoiwo dla związku. Jednak nie powiedziałabym, że gwarantują wieczną szczęśliwość, bo jeśli zabraknie w takim związku rozmów i ciekawości partnera, to taka para również ma dużą szansę na ugrzęźnięcie na uczuciowej mieliźnie. Podobne wartości, zbieżne poglądy. Stąd już tylko krok do przeświadczenia, że wszystko o nim/niej wiemy. Mylnie uznajemy, że nie mamy już w partnerze niczego do odkrycia, że nie musimy się już uczyć siebie nawzajem. A przecież wchodząc w związek, jesteśmy pewną wersją siebie, która z czasem ewoluuje. Ludzie zmieniają się, gdy rodzą dzieci, tracą pracę, gdy podupadają na zdrowiu ich bliscy. Nasz czterdziestoletni Wojciech nie jest już tym samym dwudziestoletnim Wojtkiem, którego poznałyśmy w czasach studenckich. Obie strony muszą co jakiś czas przeprowadzić update w odniesieniu do oczekiwań,  potrzeb, marzeń, tęsknot ukochanego/-nej. Jeśli nie będziemy aktualizować wiedzy o partnerze, to prędzej czy później związek zaczynie się destabilizować.

J.G.: Czy pojawienie się dziecka scala związek, czy raczej powoduje kolejne problemy, m.in. z pomysłem na wychowanie malucha?

M.J.: Istnieje społeczne przekonanie, że dziecko umacnia związek dwojga ludzi, scala go i stanowi remedium na nadwątlone więzi. A dziecko, owszem, łączy dwoje ludzi nierozerwalną więzią, niezależną od dalszego trwania związku, jednak to czy rzeczywiście scementuje daną parę zależy od dojrzałości emocjonalnej dwojga ludzi.   
Dziecko to swego rodzaju sprawdzian, papierek lakmusowy dla związku. Wraz z jego narodzinami życie ulega radykalnej zmianie. Nic już nie jest takie samo. Nie jest ani lepsze, ani gorsze. Jest po prostu inne. I chodzi o to, by być przygotowanym na przyjęcie tej inności. Mieć gotowość do dopasowania się do tego nowego modelu partnerstwa. A to już od nas wymaga niekończących się pokładów wyrozumiałości i cierpliwości, wyzbycia się egoizmu, troski o partnera, wspierania się w trudnych chwilach. Dziecko to tysiące absolutnie niepowtarzalnych chwil i ocean pozytywnych endorfin, ale to także stres, niepewność, wyczerpanie, bezradność, wyobcowanie. Ta nowa sytuacja niejednokrotnie przerasta któregoś z rodziców, pokazuje jasno, że nie jest on gotów na przyjęcie trudów rodzicielstwa. Okazuje się wtedy, że dziesiątki codziennych drobiazgów stanowią zarzewie do kolejnej kłótni. Bo on znów się nie wyspał, bo ona nie ma czasu wziąć prysznic, bo kotlety się przypaliły, bo w zlewie stoi sterta garów, a reszta mieszkania wygląda jakby przeszło przez nie tornado. Generalnie jest kwas i zgrzytanie zębów. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Warto by oboje zatrzymali się w tym zaklętym kręgu na chwilę i uzmysłowili sobie, co w danym momencie najbardziej każde z nich uwiera. Może ona czuje się przytłoczona odpowiedzialnością, bezradna, kompletnie bez sił. Może on czuje się niekompetentny, odstawiony na boczny tor, wybity ze swej roli „męża i kochanka”, w zawieszeniu. Ważne by oboje poznali kłębiące się w nich emocje, rozczarowania, zadry. Dziecko nigdy nie niszczy związku, związek niszczymy co najwyżej my sami.

J.G.:  Jak sobie poradzić z osobami trzecimi, które mają receptę na nasz związek?

M.J.: Osoby trzecie często są przez nas samych zapraszane do związku. Wygląda to w ten sposób, że najpierw prosimy je o radę/stale podpytujemy, co zrobić, a później jesteśmy zdziwieni, że roszczą sobie prawo do dawania wskazówek. Bardzo ważnym zadaniem dla pary jest umiejętność wytyczenia  jasnych granic od samego początku i nie pozwalanie osobom postronnym na jakąkolwiek decyzyjność odnośnie relacji partnerskiej. Gdy już tkwimy w mechanizmie wiecznych rad (rodziców, teściów czy znajomych), podejmijmy próbę odsunięcia naszych „ekspertów”. Byle nie gwałtownie i z awanturą, a łagodnie - z życzliwością i szacunkiem, by potraktowali to jako odciążenie ich od naszych spraw, a nie odrzucenie. Warto przy tym pamiętać, by nie stosować podwójnych standardów czyli odrzucamy wszelkie sugestie, gdy nie są dla nas wygodne, a jednocześnie sami przybiegamy po pomoc, gdy trafi nam się jakaś „zagwozdka związkowa”. Dojrzały związek nie potrzebuje suflerów.

J.G.:  Popularne jest powiedzenie, że kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. Czy rzeczywiście różnice w sposobach komunikacji u kobiet i mężczyzn są zauważalne? W przytoczonych w książce historiach różnice w postrzeganiu przez Nią i przez Niego danej sytuacji są ogromne.

M.J.: Te różnice zna chyba każda para. Inaczej formułujemy wypowiedzi, inaczej dobieramy słownictwo. Wydaje mi się, że my kobiety dążymy w rozmowie do podkreślania bliskości, więzi, jesteśmy bardziej emocjonalne. Mężczyźni z kolei zdają się o wiele częściej podkreślać swój autorytet, siłę, wiedzę. Wypowiadają się konkretnie, zwięźle i praktycznie, odnosząc do faktów. My nastawiamy się na uczucia/emocje, oni – na informacje, opinie. W przytoczonych w książce historiach par różnice w stylu komunikowania się to jednak wierzchołek góry lodowej. Sedno zupełnie innego odbioru danej sytuacji prze obie strony wynika przede wszystkim z faktu innych doświadczeń gromadzonych przez nią i niego całymi latami. To setki bodźców, jakie oboje odbierali w dzieciństwie, uczucia, jakimi byli obdarowywani przez najbliższych. Każdy z nas ma jakieś swoje utarte nawyki, zachowania, przekonania.  Jesteśmy z nimi zżyci, stanowią dla nas oczywistą oczywistość.  Co ciekawe - to, co dla nas jest nie do zniesienia, innych nie razi wcale, a może nawet stanowi w ich oczach zaletę. Spontaniczne planowanie sobotnich wieczorów (co godzinę inny pomysł), paradowanie nago po domu podczas przyrządzania jajecznicy, podkradanie jego koszul, nieustanne paplanie w trakcie posiłku, nazywanie go zdrobniale przy rodzicach, uprawianie seksu w skarpetach, czytanie książek na sedesie… Dla jednych —norma, dla innych — obciach i żenada.

J.G.:  Kiedy lepiej się rozstać niż próbować ratować związek?

M.J.: Myślę, że ten czas nadchodzi nie tyle, gdy nasza miłość jest nadwątlona, ale kiedy przestajemy swojego wybranka/-ę zwyczajnie lubić i szanować. W wielu przypadkach jest tak, że jedna strona robi wiele, by uratować związek, podczas gdy druga ma w nosie wszelkie zmiany na zasadzie: „O co ci chodzi? Jestem jaki jestem”. Warto przyjrzeć się partnerowi uważnie i zastanowić czy to nie jest aby tak, że to my chcemy „bardziej mu wybaczyć, niż on sam, by mu wybaczono”. Czy tylko my się staramy, czy on też coś daje z siebie? A może od dawna jest mu wszystko jedno? Warto pokusić się o swego rodzaju bilans zysków i strat. Jeśli straty i wysiłek, jakie ponosimy oraz przykrości, jakich doznajemy od partnera przewyższają zdecydowanie wszelkie plusy (zyski, przyjemności, „głaski”), to  jest to właśnie moment, kiedy można rozważyć podziękowanie sobie za dotychczasowe wspólne życie i pójście dalej własną drogą. Warto przeanalizować swoje uczucia, jakie pojawią w momencie, gdy myślimy o rozstaniu i to, co dzieje się w naszej głowie, gdy wyobrażamy sobie dalsze trwanie w obecnym związku. Być może prawdziwą motywacją naszego pozostawania w relacji nie jest tlące się uczucie, a jedynie lęk przed samotnością, obawa, że nie poradzimy sobie finansowo lub brak wiary we własne możliwości.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI