O drzewach, które zawołały

Poradnik pozytywnego myślenia na czas wyzwań

Kiedy stałam na tarasie i patrzyłam na drzewa, czułam, że Coś mnie zawołało, jakaś Dusza, cholera wie czyja – Cohena, moja własna, Boga, Bogini? Ludzie szukają imienia dla tej Siły, a potem kłócą się i zabijają wokół tego, że znaleźli dla niej różne imiona.

To była dziwna, ciężka noc. Z ósmego na dziewiątego listopada 2016 roku ważyły się losy prezydentury w USA. Bardzo nie chciałam, by Trump wygrał. Koło północy postanowiłam spróbować zasnąć, wciskając do uszu stopery, aby nie słyszeć informacji płynących z CNN, który niezmożenie piętro niżej oglądał mój mąż. Kiedy śpimy, chociaż wiemy, że coś właśnie się waży, jakiś kawałek nas burzy się przeciwko idei, że moglibyśmy utracić czujność i zasnąć: Jak to, ty śpisz, a tam Trump może zaraz zostać prezydentem? Tak jakby ten kawałek w nas wierzył, że nasza czujność może coś spowodować albo powstrzymać. Ten właśnie głos co chwilę wybudzał mnie ze snu. Co dwie godziny wstawałam, wychodziłam na antresolę, patrzyłam na coraz bardziej alarmujące paski na ekranie telewizora i przygnębiona wlokłam się z powrotem do łóżka. W końcu obudziłam się o słynnej „czwartej nad ranem”. Tym razem nie usłyszałam telewizora, mój mąż spał już obok. Zrobiłam więc coś, co sobie przyrzekałam, że w łóżku robić nie będę – wzięłam do ręki telefon i weszłam na portal CNN. Potwierdziłam swoje najgorsze przeczucia, po czym przerzuciłam się na Facebooka. Jakiś mój znajomy, którego (jak to na Facebooku) nie znam, podlinkował newsa, dodając od siebie tylko trzy słowa komentarza: „I jeszcze to…”. Link zawierał informację o śmierci Leonarda Cohena. 

POLECAMY

Leonard Cohen: jeden z najważniejszych ludzi w moim życiu, którego nigdy nie poznałam, ale czułam i dalej czuję do niego żywą miłość. I jeszcze to. Nie uwierzyłam. Rzuciłam się – wciąż leżąc w łóżku – w jakieś inne portale i tam niestety znalazłam potwierdzenie. Zabrakło mi tchu w piersiach. I wtedy poczułam coś, czego nigdy wcześniej ani nigdy później nie doświadczyłam – poczułam, że potrzebuję natychmiast zbiec na taras i zobaczyć drzewa. 

Drzewa? 

Nie rozumiałam o co mi chodzi. Noc była chłodna. Narzuciłam płaszcz i prawie wybiegłam na taras: jabłonie, brzozy, śliwy, dęby, graby w moim ogrodzie stanęły do zadania, chociaż nie rozumiałam, na czym ono polega i dlaczego tylko drzewa mogą je wykonać. Po co zerwałam się z łóżka i dlaczego tylko drzewa mogły nieść mi jakieś ukojenie tamtej okropnej nocy, kiedy Trump wygrał, a ja dowiedziałam się, że Cohen od lat chorujący już wtedy na białaczkę dwie doby wcześniej przewrócił się, po czym w noc po tym upadku umarł we śnie? Przypomniało mi się wtedy, że Cohen powiedział kiedyś: „Drewno nigdy nie umiera”, tłumacząc swoją miłość do hiszpańskiej cedrowej gitary. 

Kiedy stałam na tarasie i patrzyłam na drzewa, czułam, że Coś mnie zawołało, jakaś Dusza, cholera wie czyja – Cohena, moja własna, Boga, Bogini? Ludzie szukają imienia dla tej Siły, a potem kłócą się i zabijają wokół tego, że znaleźli dla niej różne imiona. Ja w każdym razie czułam, że Coś stanęło po mojej stronie. Coś, co było z porządku Natury, czyli paradoksalnie, z porządku ponadnaturalnego. Nie rozumiałam tego, ale zaczęłam oddychać głębiej i wreszcie zaczęłam płakać. 

Sprasowywanie świata do tego kawałka, który jest w stanie objąć skądinąd pożyteczna lewa półkula naszego mózgu, wydaje mi się jednym z najbardziej szkodliwych błędów, jakie na co dzień robimy. Mamy wyobraźnię, intuicję, przeczucia, zmysły.

Mamy, jeśli wyjąć 1% psychopatów,  uczuciowość. Mamy sny, obrazy, poruszenia w ciele, łzy. Idziesz lasem i coś w Tobie chce podejść do drzewa i oprzeć czoło o chropowatą korę. I choćby nawet nie było przy Tobie Dyżurnego Sceptyka, który przywróciłby Cię do porządku: Czyś ty zwariowała?, to przecież zawsze masz swojego wewnętrznego Dyżurnego Sceptyka, który powie Ci to samo. 

Wypychamy to, co nie daje się objąć racjonalnym umysłem, chociaż – to przeczucie narasta w moim sercu z każdym rokiem mojego życia – coś nas woła: niebo nad naszymi głowami, kiedy scrollujemy ekraniki naszych smartfonów, jakieś przeczucie, że moja szefowa, ostatnio szczególnie wobec mnie obcesowa, jest tak naprawdę głęboko smutna, moje własne łzy napływające mi do oczu przy tak zwanej „głupiej reklamie”, że już o drzewach mojego ogrodu w listopadową noc nie wspomnę. Ale nie! Lewa półkula stoi na straży jak selekcjoner w drzwiach nocnego klubu i nie wpuszcza. Skoro nie rozumiem, to nie ma. Skoro nie potrafię nazwać, udowodnić, sklasyfikować za pomocą narzędzi nauki, to zamykam drzwi na klucz albo, co najmniej, trzymam w przedpokoju. 

Tyle że coś dalej woła i coś boli, c’nie? I znowu możemy liczyć na swoje natychmiastowe wewnętrzne zakrzyki, że trzeba być twardym, a nie miętkim, żeby się nie rozczulać. Dalej możemy liczyć na swój odruchowy gest przytrzymywania pokrywki na garnku, pod którym kipi, dalej możemy leżeć w łóżku bez zbiegania na taras, zascrollowywując swój ból po stracie człowieka, którego kochaliśmy. 

W zeszycie, w którym przez wiele lat przepisywałam fragmenty powieści i wierszy, znalazłam teraz fragment książki Arturo Uslara Pietri Czerwony jastrząb: „Gdybym mógł być takim, jak ojciec (…), wierzyć, tak jak on, że dzień jest podzielony na godziny, a miesiąc na dni, a rok na miesiące i najważniejsze to dokładność rachunku, a gdyby stanął mu zegarek, to tak jakby stanęło mu serce”. Nie pamiętam, kim był bohater, który wypowiedział te słowa. Ale wiem, że nie życzyłabym mu tego, żeby stał się taki, jak ojciec, którego opisuje. Nie życzyłabym też tego ani Tobie, ani sobie samej. 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI