Nauczyłam się szukać pomocy

Ja i mój rozwój Laboratorium

Bardzo długo uważałam, że dam radę bez względu na okoliczności, że sprawdzę się w każdych warunkach. Okazało się jednak, że nie jestem taka twarda. Teraz, kiedy czuję, że nie daję rady, szukam pomocy. Na szczęście mam wokół siebie ludzi, na których mogę liczyć.

Ewelina Popławska (30 lat) jest młodszym ogniomistrzem i pracuje jako psycholog w Komendzie Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Białymstoku. Jest też ratownikiem medycznym. Wychowuje czteroletnią córkę. Oryginalną urodę zawdzięcza temu, że jej rodzina ma korzenie tatarskie.

Piotr Żak: Jest Pani strażakiem i ratownikiem medycznym. Niedawno skończyła Pani psychologię i została psychologiem w straży. Wybiera Pani bardzo trudne zawody, nastawione na pomaganie ludziom…
Ewelina Popławska: Pomagać chciałam od zawsze. Marzyłam o tym, żeby pracować w wojsku. Wyobrażałam sobie, że najpierw zostanę ratownikiem medycznym, a potem będę pracowała w szpitalu wojskowym, jeździła na misje i pomagała żołnierzom. Chciałam też studiować medycynę, ale nie udało się.

Ratownictwo medyczne jest zatem czymś w rodzaju zamiennika za medycynę.
Tak, początkowo było takim zamiennikiem, ale teraz mnie wciągnęło. Podoba mi się praca w karetce: trudne warunki, adrenalina, szybkie działanie, pomoc.

Praca w straży czy w zespole ratownictwa medycznego oznacza nie tylko ratowanie ludzi, ale też konieczność radzenia sobie z ich śmiercią. Czy jest takie zdarzenie, które wciąż do Pani wraca pomimo upływu czasu?
To było specyficzne zdarzenie, bo połączone z obiema służbami. Nasz zespół ratowniczy pojechał wiosną do miejscowości koło Białegostoku. Ośmiolatek i jego starszy kolega wpadli do rzeki. Gdy przyjechaliśmy, na miejscu byli już strażacy. Jeszcze przed naszym przyjazdem jeden z nich wskoczył do wody. Sam znalazł w wodzie młodszego chłopca, ale nie mógł go wyciągnąć, bo ten zaplątał się w coś na dnie rzeki. Nurkowie robili wszystko, żeby chłopca wyciągnąć i odnaleźć drugiego. Wezwałam śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, żeby zapewnić szybką pomoc. Przyleciał
dosłownie po kilku minutach. Nurkowie wyciągnęli chłopca po 45 minutach od rozpoczęcia akcji. Wciąż mam go przed oczami: niebieskookiego, z ciemnymi włosami. Pamiętam dokładnie, jak był ubrany. Lekarz z zespołu LPR stwierdził jego zgon, bo tylko on to może zrobić. Później przyjechali rodzice, którym udzieliliśmy pomocy, bo nie byli w stanie się opanować. Byli też rodzice drugiego chłopca. I to było chyba jeszcze trudniejsze, bo oni nie wiedzieli, co się dzieje z ich synem. Jego ciało strażacy znaleźli znacznie później.

Rozmawiałem kiedyś z uczestnikami akcji ratunkowej prowadzonej w 2005 roku po zawaleniu się hali targowej w Katowicach. Mówili, że często wracają do nich różne szczegóły, niektóre bardzo drastyczne. Czułem, jakie to dla nich trudne. Przypuszczam, że Pani też tego doświadczyła.
Tak. Na przykład przyłapałam się na tym, że zwracam uwagę na chłopców wyglądających podobnie do tego, który utonął. Wciąż też pojawiają się takie migawki, flesze z akcji, i to w niespodziewanych sytuacjach, np. gdy robię zakupy albo bawię się z córką. Po mniej więcej roku spotkałam w jednostce jednego ze strażaków, którzy starali się ratować chłopców. Powiedział mi wprost, że ma do mnie żal o to, że wezwałam śmigłowiec i że nie reanimowaliśmy chłopca. Okazało się, że ani on, ani ja nie potrafimy pogodzić się ze śmiercią dziecka. To w ogóle był dla mnie trudny czas.

Domyślam się, że wydarzyło się coś dramatycznego w Pani życiu zawodowym albo osobistym.
Zmarł mój były mąż. To była taka miłość od pierwszego wejrzenia. Wydawało nam się, ż...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI