Mikołaj Milcke: „Moje książki to fotografie zmieniającej się rzeczywistości”

Materiały PR

Przygody geja z małego miasteczka, który próbuje ułożyć sobie życie w stolicy, błyskawicznie zdobyły serca czytelników i stały się bestsellerem. Z Mikołajem Milcke, autorem cyklu powieści „Gej w wielkim mieście”, rozmawiamy o autobiograficznych wątkach w jego prozie, podsłuchiwaniu rozmów w tramwaju i nieustannym poszukiwaniu prawdziwej miłości.

Przygody geja z małego miasteczka, który próbuje ułożyć sobie życie w stolicy, błyskawicznie zdobyły serca czytelników i stały się bestsellerem. Z Mikołajem Milcke, autorem cyklu powieści „Gej w wielkim mieście”, rozmawiamy o autobiograficznych wątkach w jego prozie, podsłuchiwaniu rozmów w tramwaju i nieustannym poszukiwaniu prawdziwej miłości.

Od momentu ukazania się pierwszej części „Geja w wielkim mieście” minęło sporo czasu – aż osiem lat. Czy zaczynając pracę nad debiutem przeczuwał Pan, że spotka się on z tak ciepłym przyjęciem, a powieść wkrótce zyska status kultowej?

Absolutnie nie. Trudno coś takiego zaplanować, zwłaszcza, gdy nie ma się pojęcia, że pisze się książkę. „Gej w wielkim mieście” przez długie miesiące był blogiem, na którym raz w tygodniu pojawiał się nowy „odcinek”. Trochę jak serial. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że mam stałych czytelników, którzy chcą więcej! Pomysł, by zrobić z tego książkę pojawił się, gdy historia miała się ku końcowi. Kiedy „Gej w wielkim mieście” ukazał się w listopadzie 2011 roku okazało się, że książka się sprzedaje. Bez reklamy, bez wielkiej promocji, a nawet bez twarzy autora. Świadczy to o tym, że taka książka była potrzebna. Że była potrzebna „zwykła”, obyczajowa powieść z gejem w roli głównej, która gejom pozwoli się przejrzeć w książce jak w lustrze, a reszcie – pokaże gejów i ich świat, o którym ludzie mają pojęcie albo mgliste, albo wypaczone. Wszystko, co mamy w głowach i w sercach. Wszystko, z czym musimy się mierzyć. Ze wszystkimi blaskami i cieniami. Bo przecież nie jest to rzeczywistość ani cukierkowa, ani czarna. I wreszcie: wszystko co łączy gejów i nie gejów. Bo tak na samym końcu przecież wszyscy pragniemy szczęścia, akceptacji i miłości.

A czy pamięta Pan jeszcze, skąd wziął się pomysł na historię o młodym geju, który wyrywa się z rodzinnego miasteczka, by szukać w stolicy pracy, przyjaźni i miłości - niekoniecznie w tej kolejności?

Jestem dziennikarzem. Żyję z pisania i zawsze, poza pracą również, coś tam sobie pisałem. „Gej” zaczął powstawać, gdy modne były blogi. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, jak to się zaczęło. Czasem w człowieku po prostu pojawia się iskra, która nakazuje włączyć komputer i pisać. Dla przyjemności, dla wyładowania emocji, z najzwyklejszej na świecie potrzeby serca. Tak zrobiłem. Bez planu, presji, spontanicznie, naturalnym rytmem i bardzo szczerze powstał „Gej w wielkim mieście”.

No właśnie: szczerość... To chyba właśnie za nią czytelnicy tak cenią „Geja w wielkim mieście”. Ciekawi mnie, w ile własnych cech wyposażył Pan głównego bohatera? Mógłby Pan użyć parafrazy Flauberta: „Gej w wielkim mieście” to ja?

Pierwszych 20 stron „Geja w wielkim mieście” jest wziętych z mojego życia. W proporcjach 1:1. A później jest różnie. Są wątki autobiograficzne, ale niestety (albo stety) „Gej w wielkim mieście” to nie ja. I choć każdy bohater mojej książki ma odpowiednik w prawdziwym życiu, to nie są to też biografie moich przyjaciół. Cała ta seria to zbiór prawd i kłamstw wymieszanych według tylko mi znanego przepisu.

Nakładem wydawnictwa Novae Res właśnie ukazało się niedawno nowe, kompletne wydanie „Geja” zawierające dwie premierowe części tego cyklu oraz dwie już znane, które zostały poprawione. Co dokładnie się w nich zmieniło?

W fabule dwóch pierwszych części, w „Geju w wielkim mieście” i w „Chyba strzelę focha!” nie ma zmian. To ta sama historia. Jest lifting formy. W 2010 roku nie miałem pojęcia, jak pisze się książkę. Po latach, zwłaszcza w „Geju”, doszukałem się zbędnych fragmentów, które niczego nie wnosiły. Teraz je po prostu wyrzuciłem. I piękne jest to, że „Gej w wielkim mieście” ciągle przyciąga. Minęło tyle lat, a książka nadal zdobywa nowych fanów. Może tych, którzy nie załapali się na pierwszą falę? A może to kolejne pokolenia gejów w wielkim mieście? Wszyscy oni wciąż piszą mi, że odnajdują na kartkach mojej powieści siebie. To dla mnie wielka rzecz.

Jest pan specjalistą od opisywania współczesnych, pokomplikowanych, niejednoznacznych związków. W Pana książkach wszyscy nieustannie szukają miłości i wszyscy przeżywają raz za razem wielkie rozczarowanie. „Geja w wielkim mieście” można zatem czytać jako diagnozę naszych czasów: w końcu czy nie jest tak, że my, ludzie z pokolenia instant, pragniemy mieć wszystko, co najlepsze, i to od razu, teraz, zaraz, a nie wiedząc, jak znaleźć to, czego naprawdę potrzebujemy, wchodzimy w relacje, które tylko wszystko komplikują – jak główny bohater uwikłany w kilka nieoczywistych związków z czterema mężczyznami naraz, z których żaden nie spełnia tak naprawdę jego oczekiwań?

To trochę znak naszych czasów. Przerywa się jedna nitka i już wywalamy do kosza, nie cerujemy, nie łapiemy oczka w rajstopach. Wyrzucamy, przecież można kupić nowe. Po latach widzę, że te książki to też swego rodzaju fotografie zmieniającej się rzeczywistości. „Gej” zaczyna się w 2002 roku, gdy raczkował internet i internetowe randki. „Nie w moim typie” dzieje się w 2010 roku, gdy internet jest w telefonach. To wywróciło szukanie miłości, seksu czy towarzystwa do góry nogami. I widać to w moich książkach. Szczególnie, gdy czyta się je jedną po drugiej. Widać też, jak zmienia się społeczeństwo, relacje międzyludzkie, zachowania. Widać ,jak zmienia się mój bohater, jego poglądy, potrzeby. Jeśli zaś chodzi o miłość… O miłość nigdy nie jest łatwo, ale nie wolno się poddawać. Trzeba jej szukać, jak moi bohaterowie. Tak homo, jak i heteroseksualni.

W najnowszej części, „Trzy po trzy”, sporo jest trudnych spraw i negatywnych emocji. Jednak zamiast miłości na pierwszy plan wysuwają się tym razem problemy związane z rodziną i przeszłością bohatera. Śmierć, próby radzenia sobie z odrzuceniem, brak zrozumienia wśród bliskich, trudne decyzje i wybory, które mogą mieć bardzo poważne konsekwencje – wygląda to trochę tak, jak gdyby głównego bohatera dopadło w końcu prawdziwe życie i to w najbardziej ekstremalnym wydaniu... Dlaczego postanowił Pan go tak wymęczyć?

Nie wiem, czy postanowiłem go wymęczyć, ma też przecież sporo powodów do radości... W trzeciej części doścignęły go po prostu dorosłe problemy. Bo i mój bohater dorósł. A, jak wiadomo, dorosłość jest przereklamowana. Nie da się jednak z tej drogi zawrócić i trzeba brać na klatę wszystko, co niesie los. Dobre i złe. I mój bohater, choć nie bez potknięć i bez błędnych decyzji, stara się brać. Myślę sobie, że zdaje test z męskości. Czy zdał, to pytanie do czytelników.

Pewnie nie jestem jedyną osobą, która, czytając cykl o geju w wielkim mieście, pomyślała o tym, że to właściwie gotowy scenariusz na serial. Co Pan sądzi o takim pomyśle? Jest w Polsce reżyser, który mógłby podołać zadaniu przeniesienia „Geja” na ekrany?

Z pewnością w Polsce jest wielu świetnych reżyserów i aktorów. A pani pytanie faktycznie wraca od 2011 roku i nadal nic się w tym temacie nie zadziało (śmiech). Ktoś nawet niedawno napisał, że gdybyśmy byli w Ameryce, to już dawno „Gej w wielkim mieście” byłby na Netflixie. Nie mam nic przeciwko ekranizacji moich książek. Czekam na telefon. Choć mam wątpliwości, czy okoliczności – w których środowisko LGBT jest demonizowane i staje się wrogiem publicznym numer jeden – nie oddalają tego momentu w czasie. Tak czy siak, czekam na telefon.

Wikipedia stawia Pana w jednym rzędzie z Michałem Witkowskim i Marcinem Szczygielskim jako najpoczytniejszych twórców polskiej literatury gejowskiej. To dla Pana dobre towarzystwo? Ceni Pan ich twórczość? A może są inne nazwiska w polskiej literaturze, które Pana inspirują?

To wielki zaszczyt być wymienianym obok Witkowskiego i Szczygielskiego. Myślę, że gdyby nie oni, to nigdy nie powstałby „Gej w wielkim mieście”. To pewnie również oni zasiali to ziarno. Jeśli chodzi o inspiracje, to sporo czerpię też z muzyki, której pełno w moim książkach. Garściami biorę z kina, ale najlepszą bazą pomysłów byli, są i będą jednak ludzie. Wiele pani, jak wiele można podsłuchać w tramwaju? (śmiech) „Geje” pełne są tramwajowych dialogów.

Książka „Trzy po trzy” jest reklamowana jako „najlepsza część przygód w wielkim mieście”. Najlepsza – ale to chyba nie oznacza, że już ostatnia? Zakończenie wcale nie jest jednoznaczne i podejrzewam, że Pana bohater ma do załatwienia jeszcze sporo ważnych spraw...

Wychodzę z założenia, że lepszy się niedosyt, niż przesyt. Zamknięcie wszystkich wątków i podanie odpowiedzi na wszystkie pytania byłoby końcem „Geja w wielkim mieście”, a ja nie wiem, czy to jest koniec. Na tę chwilę tak, ale czy definitywny? Nie mam pewności. Wiem na pewno, że jest do opowiedzenia kilka innych historii. Jedna z nich się już powoli pisze...

POLECAMY

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI