MAGDA BRZEZIŃSKA: Czy zna Pani dowcip o dwóch kobietach w autobusie wracających do domu po ciężkim dniu w pracy?
ANNA SREBRNA: Chyba nie... Proszę opowiedzieć.
Wracają zmordowane. Jedna mówi: „Wiesz, kochana, mnie to już tak dobija, tak męczy, wiesz, te tysiące myśli codziennie, głowa mnie już od tego boli...”. Na to druga kobieta, potakując ze zrozumieniem: „Bo ty sobie to życie niepotrzebnie komplikujesz. Ja to po prostu robię mielone na cały tydzień i niech sobie sami odgrzewają!”. Świetnie by było znaleźć sposób na te tysiące myśli, od których codziennie głowa boli. Przestać komplikować sobie życie, poczuć moc prostoty...
Tylko jak to zrobić?
Obie kobiety w tym dowcipie tkwią w pewnej pułapce. Każda z nich coś zyskuje, a coś traci w związku z tym, jaki styl funkcjonowania przyjęła. Te kotlety to oczywiście metafora – u jednych prostota wyraża się w taki, u drugich w inny sposób, w czymś innym. Myślę, że prostota w dobrym sensie tego słowa mieści się gdzieś pośrodku, jest stanem optymalnym – takim, który nie zapędza nas w pułapkę nadmierności i bałaganienia życia różnymi zbędnymi bytami, myślami, przedmiotami, celami, działaniami, wrażeniami...
Ale rzecz chyba nie w takim upraszczaniu, które polega na robieniu tych przysłowiowych mielonych na cały tydzień?
Oczywiście, bo tak rozumiana prostota może być pułapką w stronę jakiejś wynaturzonej ascezy, niekorzystania z życia w takim wymiarze, w jakim można by skorzystać, odcinania się od ciekawości spróbowania czegoś innego, nowego, nieznanego. Ja szukałabym drogi do prostoty jednak gdzieś pomiędzy postawami kobiet z dowcipu. Myślę, że najcelniejszym drogowskazem ku prostocie może być wywodzący się od brytyjskiego psychoanalityka Donalda Winnicotta postulat bycia wystarczająco dobrym. On co prawda pisał o dobrej matce – czyli wcale nie idealnej, lecz właśnie wystarczająco dobrej – ale myślę, że na co dzień też możemy wykorzystywać ten paradygmat i zadawać sobie pytanie, czy czegoś nie mam już po prostu „wystarczająco”. Czy poświęciłam tyle myśli jakiemuś tematowi, że mogę uznać, iż to wystarczy. Czy mam tyle przedmiotów, ile mi potrzeba, albo te rzeczy, które mam, są wystarczająco dobre, jeszcze posłużą mi, więc może nie muszę kupować tego ósmego, szesnastego gadżetu, przedmiotu. Może nie muszę podejmować kolejnego działania, bo to, co robię, jest wystarczająco dobre.
No dobrze... Rozejrzałam się, przyłożyłam paradygmat Winnicotta i doszłam do wniosku, że wystarczy mi to, co mam, i wystarczy, że moje życie jest właśnie takie, jakie jest. Ale spojrzałam na profile znajomych na Facebooku i widzę, że oni mają w życiu więcej, pełniej, lepiej niż ja. I już mi nie wystarcza to, co mam.
Tu kluczową kwestią jest to, czy mam dobry kontakt z samą sobą, czy dokonałam takiego rozeznania w sobie – co jest dla mnie ważne, co jest moją
wartością. Czy moją wartością jest raczej wygoda, prostota, sentyment do czegoś, czy może moją wartością jest inspiracja, poszukiwanie nowości, kreowanie. Jeśli to wiem, to żaden komunikat od innych ludzi, żadne ocenne komentarze czy porównania nie zburzą we mnie poczucia, że to, co mam, to, jakie życie wiodę, jest dla mnie wystarczające. Lubię swoje cztery ściany, cieszy mnie moje życie. Choć czasem może być i tak, że konfrontacja z innymi uzmysławia nam istnienie jakiegoś naszego jeszcze nieodkrytego ważnego pragnienia czy potrzeby. I wtedy staje się dla nas inspiracją, która wcale nie zakłóca naszej harmonii.
Harmonia to znak rozpoznawczy prostoty życia?
Prostota kojarzy mi się ze spokojem i harmonią. Harmonia to pewien balans – niczego nie jest za mało ani za dużo, wszystkiego jest dokładnie tyle, ile trzeba. Prostota kojarzy mi się również z docenianiem rzeczywistości. Cieszeniem się czymś drobnym, co w pędzie życia łatwo jest pominąć, nie zauważyć – biel brzozowej kory, dotyk mchu, łyk dobrej herbaty. W takich chwilach okazuje się, że nie trzeba czegoś kosztownego, skomplikowanego czy zwielokrotnionego, żeby doświadczać harmonii, spokoju, samoakceptacji. I jeszcze klarowność, przejrzystość – to kolejny budulec prostoty. Im klarowniej, tym lepiej, tym więcej prawdy czy głębi możemy przeżyć, dotknąć. Trudno to poczuć w bałaganie rzeczy, spraw, emocji.
Á propos bałaganienia, czyli tego nagromadzenia, zagracania – modny jest ostatnio decluttering, czyli z angielskiego odgruzowywanie, odgracanie przestrzeni, w której mieszkamy. Po to, by uprościć również to, co w naszym wnętrzu.
Co mamy wewnątrz, przejawia się również w tym, jak żyjemy, czym się otaczamy. Dominique Loreau – znana francuska felietonistka, która od wielu lat mieszka w Japonii i przyjęła tamtejszy styl życia, oparty na zasadzie „mniej znaczy więcej” – w swojej Sztuce prostoty proponuje takie ćwiczenie-zabawę: zrób listę wszystkich rzeczy, które masz – niemożliwe, że jest ich aż tyle? Albo inne ćwiczenie: zadaj sobie pytanie, dlaczego przechowujesz daną rzecz.
No właśnie, dlaczego tak zagracamy, tyle ładujemy w przestrzeń naszego życia – tę dosłowną i tę wewnętrzną? Jaka potrzeba za tym stoi?
To może mieć różne podłoża. Po pierwsze, zazdrość: on ma, to ja też muszę mieć – co oczywiście koreluje z brakiem poczucia własnej wartości. Niektórzy mają je bez względu na swój status materialny czy społeczny. Ale inni wierzą, że im więcej zgromadzą, im wię...