Beata
Wie Pani, że w Poznaniu się chodzi „na słodkie”? Czyli na ciastko, do cukierni. Na przykład na brzdąca. To taki pyszny biszkopt z kremem. Jeszcze nie mogę się do końca przestawić.
Mieszkam tu dwa lata. Dwa i pół. Prawie całe życie minęło mi gdzie indziej. Kilkaset kilometrów stąd. Co ja mówię: „minęło”… Jakbym była stara. A może to po prostu drugi akt. Lubi Pani teatr? Ja bardzo. Tak, bilety są drogie, ale niech tam! Oczywiście w moim mieście jest kinoteatr w domu kultury, naprawdę dobry, niedawno odnowiono scenę, chodziłam na wszystkie spektakle. Nie mamy się czego wstydzić. Ale to były prawie same komedie. I nie tak często. Tu, w Poznaniu, aż czasem nie wiem na co się zdecydować. Byłam na Cudzoziemce. Róża też zostawiła dawne życie za sobą, ale razem z nim wszystko, co dawało jej szczęście. Ja nie miałam prawie nic do stracenia. Czy czuję się obca? Nie, tylko cały czas trochę nowa. Na dobre i na złe.
Pyta Pani, dlaczego się przeprowadziłam tak daleko. Bo przeszłam na emeryturę i zostałam babcią. Nietypowy powód do rewolucji, prawda? Tak, ludzie chętniej zaczynają nowe rozdziały w życiu, kiedy są młodsi. Albo to dzieci wprowadzają się do rodziców, nie odwrotnie. Ja na razie mieszkam u mojej córy, Pauliny. Wnuczka ma prawie dwa lata. Paulina pracuje, a ja siedzę z małą. Bawimy się w teatr małego widza, oczywiście. Ależ ona się wtedy cieszy. Chyba ma to po mnie.
Tak, nadal pracuję, ale już dużo mniej. Jestem emerytowaną księgową. Taka wiedza nigdy nie wychodzi z mody (śmiech). Trzeba ćwiczyć, żeby mózg nie zardzewiał. Nie będę przecież tylko babciować. Wnuczka szybko urośnie, pójdzie do przedszkola, a życie musi trwać. Może coś nowego mnie w życiu czeka, nie powiem, że bym nie chciała.
Paulina szybko się wyprowadziła. Zawsze była samodzielna, pracowita. Nie musiałam nigdy pomagać jej w lekcjach ani o nic prosić, w domu była moją prawą ręką. Wiceprezeską. Zdała na studia w Poznaniu i już tu została. Chyba chciała wyjechać daleko od domu i żyć zupełnie po swojemu. A może to magia Jeżycjady, Paulina się zaczytywała w Musierowicz. Kiedyś rozmawiałyśmy na Skype, bo to była przecież pandemia, i Paulina powiedziała: „Mamo, przyjedź do mnie, co ci szkodzi”. Ona pracowała z domu i była już w ciąży, ja od dawna mieszkałam sama. W pandemii mogłam sobie pochodzić z kijkami albo porozmawiać na wideo. Przyzwyczaiłam się do życia w pojedynkę, ale nawet mnie już wtedy diabli brali. Myślałam, że to się nigdy nie skończy i umrę sama w mieszkaniu. Nawet nie miałam kota, żeby mnie zjadł. Pomyślałam: „Raz kozie śmierć”. Przyjechałam, zwoziłam graty, aż w końcu zostałam. Niedawno sprzedałam moje stare mieszkanie po rodzicach. Teraz już nie mam odwrotu (śmiech).
Ojciec Pauliny odszedł do innej, jeszcze zanim ona się urodziła. To już stare dzieje. Nie mam żalu, dogadaliśmy się jakoś. Na ile mógł, zachowywał się w porządku. Wyprowadził się ze swoją nową rodziną do Szwecji. Paulinie przysyłał pieniądze, rolki, komputer. Poznali się, ocz...