Wiele się mówi od dłuższego czasu o potędze języka emocji. Aby dobrze, świadomie i zdrowo żyć, musimy nauczyć się słów trafnie określających nasze stany wewnętrzne. Jak z wizytą u lekarza: żeby powiedzieć, gdzie boli, najłatwiej po prostu wskazać to miejsce. Określanie emocji jest właśnie jak nasze dłonie pokazujące: „Tutaj to czuję, tu boli, a tu swędzi”. Rozwijanie języka emocji pomaga poruszać się po naszym wewnętrznym świecie. Jest jak zdobywanie dostępu do informacji, które pomagają żyć zdrowiej. Jest tylko jeden haczyk…
Ucząc się o emocjach, uczymy się też – i słusznie – o ich kontekście. Że złość pojawia się gdy… albo że smutek pojawia się w sytuacjach… I czasem te nauki za bardzo integrujemy i bierzemy jeden do jednego, że zaczynamy dopasowywać emocje do kontekstu. Zamiast najpierw czuć, a potem nazywać, najpierw nazywamy to, co w danej sytuacji powinnam czuć, a potem na siłę szukamy tego w sobie.
Adekwatność emocji
To są te sytuacje, kiedy na przykład rodzi się dziecko i „według książek” i świata powinnyśmy czuć radość, a być może przepełnia nas lęk i poczucie straty. Tyle tylko, że tak bardzo nam to nie pasuje do zaistniałej sytuacji, że czujemy dysonans, pogubienie i jakiś rodzaj nieadekwatności. Co więcej, otoczenie też wskazuje nam dosłownie albo między słowami, że w tej sytuacji adekwatna byłaby przecież jedynie radość. Więc coraz bardziej chowamy to, co jest, i próbujemy wyciągnąć na wierzch to, czego nie ma.
To są niezwykle silne mechanizmy, które podpowiadają, żeby aktualnie odczuwane emocje schować bardzo głęboko, bo istnieje ryzyko oceny albo odrzucenia przez otoczenie. Niestety chwilowo przynosząc sobie ulgę poprzez stłumienie żalu, żałoby, smutku, fundujemy sobie więcej kosztów niż korzyści. Kosztów rozumianych jako – na przykład – trzymanie nieuwolnionego napięcia w ciele, które gdzieś potrzebuje sobie znaleźć miejsce. W przypadku kobiet po porodzie może to wyglądać tak, że w połogu nasze ciało oprócz próby powrotu do zdrowia po ogromnym wysiłku dodatkowo dźwiga ciężar tłumienia emocji. To może z kolei oznaczać, że dochodzenie do siebie po porodzie trwa dłużej i nie ma gładkiego przebiegu. Nasze ciało może mieć w takiej sytuacji do wykonania dwa potężne zadania, a nie jedno, które już i tak jest olbrzymie.
Innymi słowy: to, że nie płaczesz, nie znaczy, że nie boli. To znaczy, że ból znalazł sobie inne drzwi. Czasem przez ciało. Czasem przez bezsenność. Czasem przez pasywność albo cynizm. Ale zawsze – prędzej czy później – nawet bardzo stłumiony wychodzi na wierzch.
Inna sytuacja, która budzi w nas co najmniej pogubienie, to momenty radości, kiedy awansujemy, kupujemy dom albo dostajemy się na wymarzone studia. Problem tylko polega na tym, że czasem tej radości nie odczuwamy, za to czujemy szereg innych, trudnych emocji. Karcimy się za ten brak „adekwatnej” emocji, mówiąc do siebie: „Co ze mną nie tak! Jestem nienormalna(-y)”. Zupełnie nie bierzemy pod uwagę, że być może najpierw do przeżycia jest niepokój albo lęk związany ze zmianą, logistyką czy reorganizacją kalendarza. Próbujemy sobie często wmówić, że przecież tego chcieliśmy i o tym marzyliśmy, więc to, co czujemy, jest irracjonalne albo błędne. Powinniśmy czuć coś innego. A emocje nigdy się nie mylą i mają swoją mądrą kolejność.
Gdy smutek obraca się w złość
Innym dobrze ilustrującym to przykładem jest bardzo bolesny temat samobójstw. Zdarza mi się słyszeć historie osób, które doświadczyły tego, że ktoś bliski odebrał sobie życie. Otoczenie spodziewa się, że rodzina będzie odczuwała głęboki smutek, żal albo zamrożenie, a w tych osobach może pojawić się w pierwszej kolejności złość. Złość, że ktoś, na kogo liczyli, kogo kochali, kto był dla nich ważny, zostawił ich samotnie, a nawet używając ich słów: „porzucił”. Ponieważ nie mają świadomości albo odwagi złoszczenia się na kogoś, kogo już tu nie ma, bo przecież „o zmarłych nie wolno mówić źle”, utykają w niemożności przeżycia tej emocji. A z emocjami jest jak z tunelem, gdy się zatka jedną emocją, to inne nie przejdą. Trzeba wówczas go po kolei udrożnić, zaczynając od tej pierwszej. Tyle tylko, że to wymaga świadomości i odwagi. Jak obrazowo mówi Brené Brown: „Nie da się wyłączyć selektywnie uczuć. Nie można stłumić smutku, nie tłumiąc radości. To działa jak światło – ściemniasz jedno, ściemniasz wszystko”. Dodatkowo takie osoby mówią, że nie wyobrażają sobie, by powiedzieć na głos o tym komuś, bo mogłoby się to nie spotkać z aprobatą otoczenia, a często to dla nas jest najtrudniejsze. Dlatego emocje lądują w naszym ciele jak w zapomnianej szufladzie z naklejką „wolę nie patrzeć” albo „do przerobienia kiedyś albo nigdy”.
Niestety albo na szczęście nieprzerobione emocje nie znikają. One cierpliwie czekają na swoją kolej. Emocje „muszą się przeżyć”. Muszą mieć swój początek, środek i koniec. Emily Nagoski, psycholożka i autorka znakomitej książki Wypalenie. Jak wyrwać się z błędnego koła stresu?, mówi, jak ważne jest dokończenie cyklu emocjonalnego, czyli przeżycie emocji do końca, zamiast ich przerywania, tłumienia lub unikania. Oznacza to, że musi mieć ona swój początek: zauważenie jej, potem środek, czyli najmocniejszy punkt z informacją, a potem musimy pozwolić jej odejść. Co też dla wielu z nas jest sztuką, szczególnie jeśli mówimy o przyjemnych emocjach, takich jak spokój, radość czy ekscytacja.
POLECAMY
Po co nam emocje?
Musimy pamiętać, że emocje to taki byt, który nie wybiera, który jest zawsze adekwatny. Możemy je źle interpretować, nazywać albo udawać, że ich nie ma, ale one sobie nic z tego nie robią. Emocje mają zadanie do spełnienia. Są danymi ze środka na zewnątrz. Mają nam przynieść informacje o tym, co się dzieje. Dodatkowo przynoszą prośbę o adekwatną do danej emocji reakcję. Złość przychodzi, kiedy ktoś albo coś przekracza nasze granice i prosi o działanie. Smutek, kiedy potrzebujemy się na chwilę zatrzymać i przeanalizować to, co się wydarzyło. Żałoba jest od przetwarzania poczucia straty. A spokój od regeneracji. Każda z nich ma zadanie i tylko od nas zależy, czy je usłyszymy, a potem podejmiemy się ich realizacji.
Emocje nie pytają, czy to właściwy moment. Nie pytają, czy wypada. Nie pytają, czy ktoś się na nie obrazi. Po prostu przychodzą. A my możemy nauczyć się je przyjmować – z ciekawością, z odwagą, bez próby natychmiastowego poprawiania ich zgodnie z tym, co „powinnam”. Może więc czasem warto zadać sobie pytanie odwrotne: „A co, jeśli to, co czuję teraz, choć niepasujące, dziwne, niewygodne, jest dokładnie tym, co powinno się właśnie we mnie dziać?”.
Warto wiedzieć, że w drodze przeżywania czekają na nas nie tylko pułapki adekwatności emocji czy nieświadomości ich przeżywania, ale też takie, które nie od razu wyglądają jak pułapki. Chodzi o takie momenty, kiedy zaczynamy wierzyć, że na jakimś „wyższym” etapie rozwoju nie przystoi już odczuwać pewnych emocji.
Obserwuję ciekawe zjawisko w świecie rozwoju osobistego, w którym w jakimś sensie sztucznie zaczyna się wykluczać konkretne emocje jako te, które świadczą o braku rozwoju, regresie czy ułomności. Im bardziej się rozwijamy, tym mniej robimy sami dla siebie, ale też dla innych przestrzeni na złość, lęk czy rozpacz. A dobrostan człowieka to umiejętność przeżywania pełnej skali emocji, które mamy w swoim repertuarze.
Nasz wewnętrzny rozwój
W moim mniemaniu oznaką rozwoju nie jest to, że czegoś nigdy nie czuję, ale to, jak sobie z tym, co przeżywam, radzę. Często dostaję pytanie, czy jako psycholog jeszcze odczuwam lęk albo złość. Na początku zaskakiwało mnie ono, a potem zrozumiałam, że być może marzymy o krainie, w której nie będziemy musieli przeżywać czegoś niewygodnego. Ale ta kraina nie istnieje nawet dla psychologa czy szamana. Natomiast chciałabym, żebyśmy zaczęli marzyć o krainie, w której potrafimy się „higienicznie” złościć, bać, cieszyć czy smucić. Bo człowiek najbardziej wykształcony, wyszkolony czy oświecony to ciągle człowiek, który mruga, oddycha i czuje wszystkie emocje.
Niektóre idee rozwoju osobistego i duchowości – wbrew intencjom – mogą wzmacniać jeszcze presję emocjonalnej poprawności. Zaczynamy wierzyć, że „wysoka wibracja” to tylko miłość, spokój i akceptacja. Że złość to regres. Że żal to brak wdzięczności. Że rozpacz to nieprzepracowany cień. Tymczasem duchowość bez cienia przestaje być duchowością – staje się „plastikiem”. Zdarza się, że zamiast być bliżej siebie, jesteśmy coraz dalej od siebie – „oświeceni”, ale odcięci. Przebudzeni, ale puści. Otwarci na świat, ale zamknięci na własną złość.
Tymczasem prawdziwa duchowość – tak jak prawdziwa psychologia – nie boi się człowieczeństwa. I nie mówi: „Nie czuj tego”, tylko: „Pobądź z tym chwilę, nie uciekaj”. Bywa, że emocje nie przychodzą zgodnie z planem, nie mieszczą się w ramkach ani scenariuszach. Czasem czujemy wszystko naraz, a czasem nic. I wtedy pojawia się to znajome zdanie, które wielu z nas chciałoby usłyszeć częściej, szeptem i bez oceny: „It’s OK to be lost sometimes” (tłum. Czasem to bardzo ok czuć pogubienie).
To zdanie padło z ust Nightbirde, młodej kobiety, która w programie X Factor zaśpiewała swoją prawdę tak cicho i tak mocno jednocześnie, że poruszyła cały świat. I choć odeszła zbyt wcześnie, zostawiła po sobie zdanie, które może być ratunkiem dla tych, którzy dziś czują się pogubieni. Zgubienie się nie zawsze oznacza, że coś robimy źle. Czasem to po prostu sygnał, że właśnie jesteśmy w drodze. I że jeszcze nie wiemy, dokąd ona prowadzi, ale idziemy. Odważnie, świadomie… czując bez wyjątków.
Najpiękniejsze i najtrafniejsze zdanie, jaki kiedykolwiek usłyszałam o emocjach, to: „Emocje nie są po to, żeby pasowały – są po to, żeby nas prowadziły”. I niech tak będzie.