W czepku urodzona, czyli portret szczęśliwej dyslektyczki

Wstęp

Jestem dyslektykiem. Piszę ten tekst z nadzieją, że moja historia pomoże rodzicom i nauczycielom dzieci z dysleksją w pracy z takimi osobami jak ja.

W roku, kiedy przyszłam na świat, mój starszy brat poszedł do szkoły. Był bardzo dobrym uczniem, bez żadnego wysiłku otrzymywał oceny bardzo dobre, podobnie jak dzieci przyjaciół naszych rodziców. Obydwoje moi rodzice odnosili sukcesy na polu zawodowym. Moja mama – psycholog, zajmujący się problematyką dysleksji – zaczęła swoją karierę naukową na uniwersytecie. Wszyscy byli pewni, że ja również bez problemu, na samych piątkach, przejdę wszystkie etapy nauki szkolnej.

Jako dziecko rozwijałam się dobrze. Chodziłam na rytmikę, śpiewałam piosenki, recytowałam wierszyki i świetnie rysowałam. Jednocześnie wprowadzałam wszystkich w konsternację, myląc kolację ze śniadaniem, rękę prawą z lewą oraz zamieniając pory dnia i roku. Mylone przeze mnie przedrostki i przekręcane wyrazy wywoływały salwy śmiechu. Zdarzało mi się „przekąpać” i prosić o „zalokowanie” mi włosów; chodziłam też do kościoła, żeby się „zmodlić”. Rodzice do dzisiaj wspominają, że będąc już nastolatką, przysłałam kartkę z kolonii, na której opisywałam schronisko „nad lasem” (zamiast „pod lasem”).

Do zerówki poszłam, gdy miałam 6 lat. Mniej więcej w tym samym czasie zostałam zdiagnozowana przez moją mamę jako dziecko ryzyka dysleksji. Rozpoczęła się długa droga krzyżowa codziennych ćwiczeń. Mama starała się, aby w miarę możliwości miały one formę zabaw i gier. Jednak w połowie roku szkolnego nauczycielka oświadczyła: „Niech się państwo wezmą do pracy, żeby potem na nas nie było...” – nie wierzyła, że tak ciężko pracujemy w domu.

Byłam dobrze rozwiniętym i sprawnym fizycznie dzieckiem, dlatego rodzice zdecydowali, że będę chodzić do szkoły sportowej. Ta możliwość wyłoniła się w związku z poszukiwaniem przez Akademię Wychowania Fizycznego talentów pływackich. Wszystkie

6-letnie dzieci z gdańskich przedszkoli uczęszczały przez trzy miesiące na zajęcia na AWF, w czasie których pod czujnym okiem trenerów stawiały swoje pierwsze kroki na basenie. Mama, przyglądając się przez okno moim wyczynom, słyszała od innych matek wiele słów uznania pod moim adresem: „O, ta to na pewno nieraz pływała na basenie!”. Nie była tym zaskoczona. Wiedziała, że woda fascynowała mnie od najmłodszych lat.

Po trzech miesiącach treningu znalazłam się w grupie około 30 dzieci, którym zaproponowano naukę w klasie sportowej przy AWF. Moja reakcja była entuzjastyczna, natomiast rodzice, którzy wcześniej nie planowali dla mnie sportowej kariery, długo się zastanawiali. Ostatecznie wyrazili zgodę, bo „skoro nie można się spodziewać, że będzie miała jakiekolwiek osiągnięcia naukowe, niech lubi szkołę z powodu zajęć na basenie”. To zdanie, które najlepiej chyba tłumaczy ich decyzję, słyszałam potem wielokrotnie.

W szkole sportowej radziłam sobie dobrze jedynie z dwóch przedmiotów: plastyki i wf. Chodziłam na zajęcia wyrównawcze z matematyki, a z języka polskiego pomagała mi mama, która codziennie odrabiała ze mną lekcje. Pamiętam, że kiedy tylko otwierałam podręcznik, co stanowiło zapowiedź żmudnych i wielogodzinnych ćwiczeń w czytaniu i pisaniu, natychmiast dostawałam ataku ziewania. Często całymi godzinami siedziałyśmy nad jedną czytanką. Zdania: „Mama rak, tata rak, a my mamy tatarak” nie zapomnę zapewne do końca życia (Mama: „Przeczytaj ten wyraz”. Ja: „My-a-my-a”. Mama: „A jak to będzie brzmiało, gdy przeczytasz te litery razem?”. Ja: „Mama”. Mama: „Przeczytaj następny wyraz”. Ja: „Ry-a-k” i tak aż do znudzenia). Nagminnie myliłam litery i robiłam błędy ortograficzne.

Wakacje zimowe w Zawoi do obiadu spędzałam na nartach, na których sobie bardzo dobrze radziłam, natomiast po południu ćwiczyłam „trudne litery”: p-b-d-g. Sprawiają one dyslektykom dużo problemów, ponieważ są niemal identyczne, różnią się tylko ułożeniem w przestrzeni. Ćwiczenia te miały charakter zabawy. Łączyły w sobie elementy Metody Dobrego Startu i metodę stymulacji wielozmysłowej. Rysowałam palcem po literze wkomponowanej w obrazek, którego nazwa zaczynała się od tej litery, jednocześnie wypowiadając ją. Mama „rysowała” jedną z liter na moich plecach. Moim zadaniem było odgadnąć którą. Najczęściej myloną przeze mnie parą były litery „d” i „b”, dlatego ćwiczenia tych dwu liter były najczęstsze. Mama starała się powiązać literę z jakimś przeżyciem emocjonalnym (to ułatwia zapamiętywanie). Opowiadała mi np. o moim dziadku, który kupił działkę: „Najpierw wybuduje dom, a potem zasadzi tam drzewo. Pamiętaj literę »d«: najpierw dom (kółko), a potem drzewo (laseczka)”. Moje ćwiczenia z mamą zaowocowały powstaniem później zbioru ćwiczeń pod tytułem: „Trudne litery: p-b-d-g”.

Tak jak przewidzieli rodzice, nauka sprawiała mi ogromne trudności, dlatego mało mnie interesowała. Szkoła kojarzyła mi się ze strachem, niepowodzeniem i wstydem. Nie pamiętam jakichś traumatycznych przeżyć z nietolerancyjnymi nauczycielami w roli głównej. Wydaje mi się, że największą przykrością dla mnie wówczas był fakt, że w przeciwieństwie do moich najbliższych koleżanek (wywodzących się z tego samego co ja środowiska) nie byłam dobrą uczennicą. Musiałam chodzić na lekcje wyrównawcze i ślęczeć codziennie nad pracą domową do późnych godzin nocnych. Pamiętam sytuacje, kiedy przed wyjściem na lekcje bolał mnie brzuch, a także takie, gdy na widok budynku szkolnego robiłam w tył zwrot i wracałam do domu.

Rodzice jednak nie pozwolili, żeby reakcje ucieczkowe stały się m...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI