Szkoła, czyli życie tu i teraz

Wstęp

Chodzi o to, żeby zdobytą w szkole wiedzę dzieci od razu mogły sprawdzić, żeby mogły się przekonać, jakie nowe umiejętności zdobyły. Dzięki temu lepiej zrozumieją świat – uważa prof. Anna Brzezińska.

Piotr Żak: – Na II Kongresie Edukacji Polskiej, który odbył się w czerwcu 2013 roku, powiedziała Pani, że szkoła nie jest od przygotowywania do życia, bo sama jest życiem. Jak to rozumieć?
Prof. Anna Brzezińska: – Gwoli ścisłości, nawiązałam wtedy do słów wybitnego amerykańskiego pedagoga i filozofa Johna Deweya, który twierdził, że dobra szkoła powinna być życiem tu i teraz. Moim zdaniem oznacza to, że autorzy programów nauczania i sami nauczyciele powinni ujmować proces edukacji nie tylko i nie tyle z perspektywy przyszłości uczniów. Powinni zwracać uwagę na to, jakie są ich aktualne potrzeby, gdzie i jak mogą skorzystać z tego, czego w szkole się uczą. Natomiast myślenie o szkole jako o przygotowaniu do życia „potem”, czyli np. do znalezienia pracy, oznacza przyjęcie z góry założenia, że różne rzeczy, które się w szkole dzieją, nie są „teraz” naprawdę ważne. Każdy z nas słyszał w dzieciństwie: „Ucz się, bo kiedyś ci się to przyda”. Takie myślenie właściwie wyklucza możliwość szybkiego sprawdzenia zdobytej wiedzy i umiejętności, odracza taki sprawdzian na bliżej nieokreślony czas, nie buduje poczucia własnej wartości wspartego na mocnym fundamencie przekonania o byciu kompetentnym. A przecież im się jest młodszym, tym ważniejsze jest, aby taki sprawdzian nastąpił jak najszybciej. To dziecko – nie dorosły – ma wiedzieć, co umie, czy ta wiedza do czegoś mu się przydaje, czy dzięki niej potrafi rozwiązywać różne problemy. Trzeba więc tak myśleć o organizacji nauki od najmłodszych lat, by dzieci mogły to, czego uczą się w szkole, wykorzystać bezpośrednio w swoim życiu.

Czy Pani Profesor zna albo znała kogoś, kto tak myślał o organizacji nauki?
– Moim wychowawcą w pierwszej klasie szkoły podstawowej był pan od geografii. Nawet na matematyce mieliśmy elementy geografii. Mierzyliśmy krokami długość ulic, obliczaliśmy wysokość budynków, rysowaliśmy mapy, a przy okazji przekonywaliśmy się, jak bardzo matematyka jest nam potrzebna, bo dzięki niej możemy np. obliczyć, ile czasu potrzebujemy na przejście z punktu A do punktu B. Wiedza, którą zdobywaliśmy, znajdowała bezpośrednie zastosowanie w naszym życiu, a to dawało nam dodatkową motywację do nauki, pobudzało
naszą ciekawość. Mój nauczyciel sięgał, pewnie w dużym stopniu nieświadomie, do wiedzy psychologicznej mówiącej, że nie ma lepszej nauki od tej, która od razu daje gratyfikację, a daje ją wtedy, kiedy człowiek od razu się przekonuje, co wie i jak może tę wiedzę szybko wykorzystać. To szczególnie ważne w przypadku najmłodszych uczniów. Nie ma nic gorszego niż edukacja, która opiera się na uczeniu dla formalnego spełnienia zewnętrznych wymagań. Dobrym przykładem jest nauka języków. To, czego dzieci się uczą, bardzo często nie ma właściwie żadnego przełożenia na rzeczywistość.

Przeglądam systematycznie podręczniki do angielskiego moich córek. Dziwi mnie, że mają czytać opowiastki rodem z fantastyki naukowej albo układać opowiadania o odległych krajach, zamiast uczyć się podstawowych rzeczy, np. pytań o to, gdzie co kupić czy dokąd pójść.
– Ja też nie rozumiem, dlaczego na lekcjach językowych, zwłaszcza w młodszych klasach, nie robi się rzeczy związanych z tym, co dla dzieci najważniejsze: z rodziną, lokalną społecznością. Dlaczego nie zrobić folderu o własnej miejscowości w obcym języku? Trzeba by wtedy wykorzystać i geografię, i historię, i elementy kultury ludowej. Wtedy ten język zaczyna żyć, dzieci poznają słownictwo nie tylko podstawowe, ale i specyficzne. Poza tym takie wielopoziomowe zadanie jest niezwykle atrakcyjne dla uczniów. Tymczasem nauczyciele myślą przede wszystkim o swoich programach nauczania, śpieszą się, żeby zdążyć z ich realizacją. Zresztą nie ma co im się dziwić, bo przecież z tego są rozliczani. Chciałabym być dobrze zrozumiana: nie myślę o bardzo utylitarnym podejściu do wiedzy, o tym, że dzieciom musi przydać się wszystko, czego się uczą. Chodzi mi o lepsze zrozumienie świata, o to, żeby zdobyta wiedza szybko zaprocentowała – żeby dzieci jak najszybciej odkryły same, że to dobrze, że coś się wie, lepiej rozumie czy samemu potrafi zrobić.

Trudno zrozumieć świat, jeśli różne elementy wiedzy o nim nie są ze sobą zsynchronizowane. Kiedy polonistka omawia lekturę np. z pozytywizmu, to na historii jest mowa o średniowieczu; gdy na geografii pani uczy wyznaczania współrzędnych, to na matematyce są działania pisemne.
– Jakie są skutki takiego poszatkowania, świadczy ostatni test dla szóstych klas. Rodzice i nauczyciele mieli pretensje, że pojawiły się w nim zadania wymagające wiedzy, której w szóstej klasie nie ma. Tyle tylko, że do ich rozwiązania trzeba było logicznie pomyśleć i skorzystać z tego, co już się wie! Większość dzieci tego nie potrafiła! Już najwyższy czas, aby całościowo pomyśleć o tym, co dzisiaj wiemy o świecie, gdzie są podstawowe rusztowania koniecznej wiedzy. Moim zdaniem szczególnym anachronizmem jest podział na przedmioty. Dobry chemik, historyk czy biolog siłą rzeczy będzie wiązał swoją dziedzinę wiedzy z innymi, a mat...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI