SŁOWA, OBRAZY, DŹWIĘKI 6

Wstęp

JERZY PLUTOWICZ zastanawia się, kto jeszcze czyta książki, BARTOSZ ŻURAWIECKI wyważa drzwi do "panic room", BRONISŁAW MAJ deklamuje wiersz Philipa Larkina, KRZYSZTOF GROBELNY proponuje archetypiczną lekturę "Kronik portowych" Annie Proulx.

Ala ma kota

Szacunku dla ciężkiej pracy socjologów nie ma mój stary druh, poeta-postmodernista, uważa bowiem, że jedyna wartość socjologii jako nauki polega na umiejętności wymyślania oryginalnych bądź zabawnych pytań do ankiet, które następnie ktoś wypełnia lub nie. Poza tym socjologowie w swoich publikacjach lansują prywatne, wygodne dla siebie i z góry założone tezy, nie oglądając się na wyniki badań. Podobnie zresztą postępują przedstawiciele innych nauk, zwłaszcza nazywanych humanistycznymi. A jeśli już trzymają się ściśle rzeczywistości, dokonują fascynujących odkryć typu: „Analfabeci w ogóle nie czytają książek”.

Podobnie się dzieje z nagłośnionymi w mediach badaniami, z których wynika, że jedynie 40 procent Polaków czyta książki. Początkowo na taką informację zareagowałem niepokojem, ponieważ dla mnie, zapalonego czytelnika, lektura, ale także inne sztuki piękne są po prostu częścią procesu życia. Niemniej wypowiedzi publicystów i tzw. działaczy kultury potraktowałem nieufnie. Ponieważ lamenty, że marny poziom czytelnictwa oznacza narodową tragedię, cywilizacyjny regres, upadek narodowej kultury, a także towarzyszące lamentom surowe pouczenia, jak należy czytać i czytać, żeby podnosić bez końca swój umysłowy poziom – odbierałem jako drętwą mowę, nowomowę, mowę-trawę, czyli frazesy bez żywej treści.

„Nie kupuję książek, ponieważ są zbyt drogie” – słyszę często-gęsto z ust inteligentów z dyplomami ukończonych studiów humanistycznych. Tymczasem w naszym kapitalizmie, choć kulejącym, inteligenci nie należą do warstw szczególnie przegranych. Zauważmy choćby lawinowo rosnącą liczbę urzędników w państwowych bądź samorządowych urzędach, instytucjach, fundacjach czy spółkach. Mam podejrzenie, że mój rozmówca do księgarń po prostu w ogóle nie zagląda. Opinia o wysokich cenach książek także jest przesadna – ceny są po prostu bardziej zróżnicowane niż niegdyś bywało. Funkcjonują ponadto tańsi i drożsi wydawcy, a także tańsze i droższe księgarnie. Księgarze i wydawcy stosują chętnie upusty i przeceny. Istnieją nawet oddzielne stragany i sklepiki z tanimi książkami. Dla zapalonych bibliofili jest to niesłychana gratka. Ponadto w antykwariatach można skompletować za niezbyt wygórowaną cenę na przykład dzieła klasyków polskich i obcych. Bardziej wiarygodne są więc tłumaczenia, że mniej się dziś czyta, ponieważ dłużej i więcej się pracuje.

Mniej niż zwykle czytają naukowcy, bowiem zajmują się wyłącznie swą wąską, wąziuteńką specjalizacją. Na przykład polonista, który studiuje lata młodości Adama Mickiewicza lub Zbigniewa Herberta – nie interesuje się ich twórczością dojrzałą, w ogóle niczym innym. Za żadne skarby nie weźmie do ręki chociażby tomu Wisławy Szymborskiej bądź Władimira Majakowskiego, nie wybierze się do kina na premierę filmu Almodovara albo do sklepu z płytami po nowe nagrania Haydna czy Góreckiego. Bywa, że poza wąską specjalnością wiedza takiego polonisty nie odbiega poziomem od poziomu gawiedzi, a przecież jako subtelny intelektualista prymitywną i groźną gawiedzią pogardza. Gorzej, ów poziom gawiedzi stanowi podstawę całej wyznawanej przez niego filozofii. Nasi humaniści są ponadto uwikłani w różnorakie interesy towarzyskie, grupowe. Nasza krytyka literacka posługuje się z reguły niejasnym środowiskowym żargonem. Czytająca publiczność postrzega krytykę jako z gruntu nieuczciwą, tchórzliwą, stronniczą, uległą politykom i różnej maści urzędasom. Krytycy w przeważającej masie nie stanowią żadnego autorytetu, ponieważ według powszechnej opinii piszą nieprawdę.

Ofiarami nieuczciwej krytyki padają na przykład poeci. Co druga ukazująca się u nas książka poetycka określana bywa w mediach jako wybitna, a co trzecia dostaje jakąś ponoć ważną nagrodę lub wyróżnienie. Nic dziwnego, że inteligentna, krytycznie myśląca publiczność reaguje na ten cały cyrk pogardą bądź obojętnym wzruszeniem ramion.

Środowisko ludzi pióra przypomina oddaloną od centrum wszechświata planetę. Jest literackim gettem, którego członkowie egzystują hen na marginesie bytu, pochłonięci drobnymi, drugorzędnymi, czysto środowiskowymi sprawami, zjazdami, klubami, wewnętrznymi polemikami, waśniami czy wojnami, a także wydawaniem wąsko specjalistycznych literackich czasopism, które czytywane są jedynie przez piszących tam autorów – i to nie przez wszystkich.
Jakże odżywcze bywa towarzystwo fizyków, bankowców, prawników czy lekarzy, którzy do książek sięgają nader chętnie, a w dodatku wolni są od literackich przesądów, schorzeń i fobii.

Należy też wspomnieć o zróżnicowanym zespole społecznych zachowań. Złośliwi twierdzą, że publiczność kulturalna zamieszkująca zachodnią stronę Wisły, przeczytawszy wszystko, co należało, czytać już przestała, natomiast na przykład sielska-anielska publiczność białostocka tak naprawdę jeszcze czytać nie zaczęła. Na wschód od Wisły bowiem postępuje tzw. stepowienie Europy, czyli zanikanie cywilizacji określanej jako europejska.

Nie jest do końca jasne, czy 40 procent czytelników literatury to wynik aby na pewno tak katastrofalny, jak kraczą media. Liczba ta przecież oznacza, że poczytna książka mogłaby osiągnąć nakład nawet miliona egzemplarzy, podczas gdy obecnie za duży sukces uchodzi sprzedaż dziesięciu tysięcy.

Jak można dowiedzieć się cichcem u księgarzy, niezwykle rzadkimi klientami księgarń są literaci, mam na myśli przy tym autorów wydanych książek, a nie
każdego skrobiącego w dzienniczku dla prywatnej uciechy. Niewiele książek kupuje też dziennikarska brać. Natomiast ponoć najrzadziej zaglądają do księgarń urzędnicy odpowiedzialni za kulturę, działacze – być może dlatego, że stanowiska ds. kultury jak zawsze obsadzane są ludźmi przypadkowymi, zwykle z partyjnego klucza. Ot, ciepła fucha czy chałtura dla kolesiów. A później tacy ludzie groźnie pouczają, co i jak Polacy mają czytać. Jest to tzw. wylewanie krokodylich łez, a nie rzeczywista troska o poziom narodowej kultury. To przede wszystkim ci analitycy w ogóle książki do rąk nie biorą. Jedynie książeczkę czekową.

Jerzy Plutowicz


Pokój z widokiem


Tytuł filmu Davida Finchera – „Panic Room” – został przetłumaczony u nas jako „Azyl”. Czyżby przekład ten miał wyrażać silnie zakorzenione w polskiej mentalności myślenie religijne? Słowo „azyl” pochodzi przecież od greckiego
„á-sylon” – „schronienie, miejsce poświęcone bóstwu, sanktuarium, skąd nie wolno było wydać ściganego przestępcy”.
W oryginale tytuł filmu Finchera ma wyłącznie wymiar psychologiczny. „Pokój paniki” to nic innego jak schron w mieszkaniu, gdzie lokatorzy chowają się podczas napadu rabunkowego lub innego zagrożenia. Schron zaopatrzony w stalowe drzwi, telefon, wodę, koce, latarkę, ale z pewnością niezaopatrzony w bóstwo. Nastąpiło ironiczne odwrócenie znaczeń. „Panic Room” nie jest „miejscem, skąd nie wolno wydać przestępcy”, lecz mi...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI