SŁOWA, OBRAZY, DŹWIĘKI 3

Wstęp

MAŁGORZATA ŁUKASZUK-PIEKARA opukuje cztery ściany bólu Aleksandra Wata, BARTŁOMIEJ DOBROCZYŃSKI wsłuchuje się w Cracow Klazmer Band, BARTOSZ ŻURAWIECKI rozważa kandydatury do Oskarów, a BRONISŁAW MAJ sięga po wiersz Jana Polkowskiego.

W czterech ścianach bólu

Wiersz dobry czy zły, ale doprowadzony do pełnej świadomości czym jest ból, mój ból” – napisał Wat w autokomentarzu do jednego z najbardziej rozpoznawalnych swych wierszy. To tekst, biorąc pod uwagę jego podatność na otwierającą znaczenia lekturę, znakomity. Dla tekstualnej i strukturalnej analizy więcej niż perfekcyjny. Ponętny do budowania intelektualnych Watowskich antytez (mistyczny i zarazem somatyczny, historyczny i religijny, mizerabilista i koneser, patetyczny prorok i błazen). Porażający ze względu na dojrzałość kulturową i autobiograficzną. Jest pierwszym utworem z wydanych w roku 57 „Wierszy”, odległych od futurystycznego debiutu Aleksandra Wata o blisko trzydzieści lat poetyckiego milczenia. Datowany na luty 1956 (Mentona), rozpoczyna cykl „W okolicach cierpienia” i zarówno dla tego cyklu, jak pozostałych fragmentów tomu krakowskiego oraz wierszy późniejszych Wata-samobójcy, zamieszczonych w „Ciemnym świecidle” (Paryż 1968) i wydobywanych z ineditów, stanowić mógłby tyleż wyrafinowany, co narzucający się obsesyjnością obrazowania klucz interpretacyjny.
Jakim zatem kluczem otworzyć pozbawione okien i drzwi, a oświetlone „świadomością jako reflektorem” cztery ściany, w które zaklina „swój ból” poeta, ale przecież przede wszystkim człowiek, by słowa udźwignęły dosłownie śmiertelną powagę innych utworów oraz życiorys jednej z najbardziej intrygujących osobowości polskiej kultury naszego – „swojego” – wieku? Gdzie zawiedzie naturalne w tak obnażonej poezji cytowanie przejmującego biogramu, skoro przytoczenie każdego z życiowych detali rówieśnika stulecia rozsadziłoby tradycyjną monografię?
Można intencję dociekania sensu skierować ku strukturom symbolicznym, zawsze odwodzącym od autentyzmu jednostkowego doświadczenia. Można też wskazać zaiste zadziwiającą analogię obrazowania z dedykowanym Matce „Wierszem o cierpieniu” Baczyńskiego; zbieżność bez sytuacyjnej konsekwencji, wszak usytuowany w pejzażach „ból daleki, / nie zrozumiany nigdy do dna” (wiersz z 8.I.44 r.) nie jest tym, o którym ahistorycznie, bezpejzażowo, z wykluczeniem barw i żywiołów mówi w roku 1956 Wat.
W czterech wersach każdej z czterech strof uwięzione jest autentyczne cierpienie i autentyczna, trwająca od 1953 r., choroba Wata – ostatecznie zdiagnozowana i mająca specjalistyczną nazwę (syndrom Wallenberga), a pozostająca dla poety chorobą szatańską – demonią-opętaniem. „Ból mój, mój demon, Behemot” był dla poety i eseisty konsekwencją „darowanej za darmo” beztroski dzieciństwa, zemstą wypowiedzianych za wcześnie słów i projektowanych stanów. Ale był także – dla Wata-?yda – karą za grzech (osobiste obwinienie o zło), przewinę potrzeby bycia włączonym i wdanie się w komunizm – „diabła historii”. Trzeba było więc za wszystko, za pychę rozrzutnika i winę komunisty, zapłacić – całym sobą, ciałem-duszą i rozliczyć się co do najdrobniejszego, lichwiarskiego grosza, naliczonego przez nieludzkiego buchaltera. Aż po bluźnierstwa i do samobójczej śmierci, gdy zawiodły leki uśmierzające ból.
Nie ma tu pejzażowego refleksu psychiki, nie ma motywującej aktualność uprzedniości. Umiejscowiony w teraźniejszym „tutaj” Watowski bohater nie ma imienia, niczego nie wiemy o jego przeszłości, jego przyszłość zaś jest niemożliwa. Nie uda się jednak zakwestionować ani rozcieńczyć konceptem wyłącznej, egocentrycznej gramatyki wiersza: podmiotowego wskazania zaimków (mego, moich, mnie), sytuujących w czasie i przestrzeni przysłówków (tylko, jeszcze, już, gdzieś, pewno, tutaj), zwróconych ku bezlitosnej prawdzie zdarzenia czasowników (słyszę, odmierzają). Wat nie chce mówić o doświadczeniu estetycznym, historycznym czy społecznym. Powtarza „mój ból” i żadne konwencje nie tłumaczą przytłaczającej konsekwencji przeniesienia, którym – już na powierzchni – powiedziane zostało wszystko, co ważne i prawdziwe.
Nie łudźmy się zatem, że obdarowani światłem świadomości poetyckiej, wyposażeni w interpretacyjny wehikuł symetrii i dośrodkowej wyobraźni, odnajdziemy klucz do tego wiersza, w którym dostępne wszystkim doznanie bólu przełożone zostało na bądź co bądź elitarne doświadczenie totalnego uwięzienia. Tym większą ułudą jest mniemanie, że znajdziemy klucz do życia. Tego, które „gdzieś tam pewno” służy biblijnej metaforze „ognistego krzaka”. I tego, które „tutaj”, pod dozorem niestrudzonego strażnika, nie dozna łaski uwolnienia i rozgrzeszenia z przewiny nieroztropności czy grzechu.
„W czterech ścianach mego bólu...” jest świadectwem poetyckiej łaski symetrii, minimalizmu i ascezy. Jest zarazem zapisem niełaski losu, burzącej wszelkie reguły estetyczne. Egocentryczne, mimo że anonimowe, „ja” z wiersza i upodmiotowiony ból to jedno. Jednym jest także uwięziony i jego dozorca. Granice człowieka są czterema ścianami celi-bólu, pętającymi świadomość i dojmujące doznanie lęku. Krótkie, nieomal wyłącznie jedno i dwusylabowe słowa-fakty i słowa-znaczenia – jakże czytelnie wiązane są w metafory i refreniczne powroty fraz: „ciemno w czterech ścianach celi mego bólu”; „tutaj tam i nazad chodzi strażnik – upiór z ślepą twarzą”; „słyszę tylko głuche puste krok...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI