Reformowanie edukacji... i okolice

Wstęp

Szkoła została przez urzędników oświatowych skazana nie tylko na „papierową edukację”, ale i na „papierowe wychowanie”. W kształceniu i doskonaleniu nauczycieli postawiono na ilość, a nie na jakość. Wszyscy owładnięci zostali obsesją rozmaitych rankingów, które mają jakoby decydować o jakości kształcenia. Uczniowie i rodzice nadal są zainteresowani głównie odpowiedzią na pytanie: „Co będzie na egzaminie?”. Szerzy się plaga korepetycji, które mają pomóc w pokonaniu kolejnego szczebla „szkolnej kariery”. Co się dzieje z reformą polskiej edukacji?

Kiedy próbuję ogarnąć to, co dzieje się od paru lat z reformą edukacji, na myśl przychodzi mi napisane przez Ryszarda Kapuścińskiego wspomnienie z Afryki pt. Dziura w Onitshy. Jak zobaczymy za chwilę – o analogię nietrudno.

Najpierw krótkie uogólnienie. Z perspektywy czasu potwierdzam hipotezę Michaela Fullana, do której przede wszystkim nawiązywałam w Micie o szkole...1 i którą raz jeszcze, ku pamięci, pozwalam sobie powtórzyć. Odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego zmiany oświatowe upadają?” udzielmy słowami Fullana – przyczyn można upatrywać w tym, że „planiści są nieświadomi sytuacji potencjalnych wdrażających. Wprowadzają oni zmiany bez zabezpieczenia środków, identyfikowania i konfrontowania ograniczeń sytuacyjnych oraz bez prób zrozumienia wartości idei i doświadczeń tych, którzy są istotni przy wdrażaniu”.2 Od samego początku poczynania „planistów” z MEN były ilustracją powyższej tezy. Cechowała je (co było wyraziste w ich piśmiennictwie, np. w osławionej „pomarańczowej książeczce” czy w kuriozalnym dokumencie

Strategie rozwoju edukacji narodowej na lata 2001-2005 oraz w kolejnych zeszytach „Biblioteczki Reformy”) „radosna jasność rzeczy” (określenie R. Barthesa), jakiej dostarcza mityczne myślenie. Prowadzi ono do rozmaitych pułapek, opartych m.in. na wierze w naturalną harmonię wszystkich ze wszystkimi i w skuteczność zaklęć. Wskazywałam na nie właśnie w książce Mit o szkole..., podnosząc potrzebę debaty nad próbami reformowania szkoły i jej nie najlepszej kondycji, niepoddającej się zmianie pod wpływem magicznych formułek ówczesnych reformatorów. Reforma, co zgłaszali eksperci, nie została należycie przygotowana pod względem koncepcyjnym, kadrowym, infrastrukturalnym, organizacyjnym, a przede wszystkim finansowym.

Ta pułapka stała się dziś wielką „dziurą”, która – w miarę jak się pogłębia i poszerza – daje „zatrudnienie” coraz większej liczbie ludzi w okolicy. Nie przekłada się to wcale na przybliżenie realizacji sztandarowego hasła reformy edukacji, jakie przewija się w rozmaitych konfiguracjach jako motyw przewodni we wszystkich dokumentach MEN, a także w publicznych wystąpieniach (znalazło nawet swój zapis w Dzienniku Ustaw RP). Według tego hasła rozwój osobowy ucznia ma obejmować siedem wymiarów: intelektualny, psychiczny, społeczny, zdrowotny, estetyczny, moralny i duchowy.

Interes w okolicy kwitnie

Drukowane na kredowym papierze zeszyty MEN-owskiej „Biblioteczki Reformy” przeszły do historii wraz z kolejnymi szefami resortu (aktualnie jest już czwarty!). Nie zauważyłam, aby dziś ktoś się na nie powoływał. Ministerstwo zmieniło nazwę na MENiS, co było raczej rytualnym gestem aniżeli próbą zradykalizowania poczynań reformatorskich. Takowe wymagałyby zarówno kompetencji merytorycznych, jak i odpowiednich funduszy, a także odwagi przeprowadzenia profesjonalnej analizy sytuacji. W następstwie należałoby odciąć się od mitologii „chciejstwa”, które konstytuowało założenia reformy, a które raz po raz objawia się w mało spójnych pomysłach czy zaleceniach kierownictwa resortu.

Trafnie dziś rzecz ocenia prof. Alicja Siemak-Tylikowska, pisząc, że 1 października 1999 roku wystartowano z „niedorobionym produktem (…), w efekcie czego ustawicznie, i to do dnia dzisiejszego, wprowadzano i wprowadza się, czasami pod wpływem nagłego pomysłu, korekty projektu (»etyka«, bo zaczęto ujawniać rozliczne przejawy korupcji, »przedsiębiorczość«, bo wymagania rynku i bezrobocie...). Burzono niektóre segmenty, łatając dziurę cegłą z rozbiórki (zasadnicze szkoły zawodowe), mieszano style (eklektyczne łączenie starej i nowej matury), a ostatnio dodano niski parter (obowiązkowa klasa zerowa) i, co gorsza, cały czas skąpiono funduszy, co niedawno ujawniono, i to na forum międzynarodowym”.3

A skoro tak się sprawy mają, to warto przywołać dla ich wyakcentowania wspomnianą na wstępie opowieść o „dziurze w Onitshy”.4 W czasie swoich podróży Ryszard Kapuściński natrafił w pewnej miejscowości na wielką, szeroką i na kilka metrów głęboką dziurę na środku wąskiej ulicy prowadzącej do najbliższego miasta. Każdy, kto chciał się dostać do niego samochodem, podobnie jak autor „musiał najpierw wpakować się w tę przepaść i pogrążyć w jej bagiennych wodach, licząc, że go jakoś z tej opresji wyciągną”. I tak to w istocie wyglądało, gdyż miejscowi ludzie wyciągali pojazd na linach, za pomocą desek, łańcuchów i łopat, co było żmudne, ponieważ samochód „opierał się, cofał, niemal stawał dęba”. Gdy wreszcie wspólnym wysiłkiem został wyciągnięty, „gapie bili brawo, klepali się z radości po plecach, a okoliczne dzieci tańczyły i klaskały.

Nie minęła chwila, a już następny czekający w kolejce samochód pojawił się na dnie przepastnego dołu”. W trakcie wyciągania pojazdu (przez coraz to innych ludzi, bo ekipy zmieniały się, zabierając także własny sprzęt) rozpoczynała się długa dyskusja na temat metod wyciągania, które mogłyby okazać się najbardziej „skuteczne”. Dziura stawała się coraz głębsza i większa, ale jej nie zasypywano. Dlaczego? Otóż wokół tego miejsca rozkwitł cały interes – sprzedaż jedzenia, picia, gadżetów, świadczono rozmaite usługi zapewniające byt mieszkańcom całej okolicy: „Dziura dała pracę bezrobotnym, którzy potworzyli ekipy ratowników i zarabiali, wyciągając z dołu samochody. Przysporzyła konsumentów kobietom – właścicielkom przenośnych ludowych garkuchni (...). Odżyły okoliczne warsztaty samochodowe (...). Przybyło pracy krawcom i szewcom, pojawili się fryzjerzy”. Przybyli nawet znachorzy oferujący „zioła, skórki węża i pióra koguta gotowe każdego w jednej chwili uleczyć (...). Również życie towarzyskie nabrało rumieńców: okolica dziury stała się miejscem spotkań, rozmów i dyskusji (...)”. Tak więc „przekleństwo kierowców jadących do Onitshy” – zauważa na zakończenie Kapuściński – stało się „zbawieniem” dla mieszkańców okolicy. Potwierdziło się, że „wszędzie są tacy, których zło żywi, jest dla nich szansą, nawet racją istnienia”.

Nietrudno dostrzec analogie, patrząc na stan polskiego szkolnictwa oraz pełne chaosu i niespójne poczynania kolejnych ekip ministerialnych i rozmaitych „edukacyjnych” prominentów. W miarę pogłębiania się metaforycznej edukacyjnej „czarnej dziury” – interes w jej okolicy kwitnie.
Oto kilka przykładów. Szczupłe ramy tego eseju nie zezwalają na rozwinięcie wątku. Dlatego jedynie zasygnalizuję pewne zjawiska.

Kursy, kursiki i kursiątka


W kształceniu i doskonaleniu nauczycieli postawiono na ilość, nie zaś na jakość. Jak ocenia Zbigniew Kwieciński, nastąpiła „niekontrolowana eksplozja” kształcenia odpłatnego, które jest skrajnie zróżnicowane, jeśli chodzi o poziom. Profesor zauważa nie bez goryczy: „Dominujący obecnie tryb kształcenia nauczycieli – płatne studia zaoczne – wydaje się być znalezionym wreszcie rozwiązaniem słynnego dylematu Salomona (...): z dzbana pustego do dziurawego kubka nalewać, aż magistrzy wyrosną”. Kwieciński, wymieniając aż trzydzieści „grzechów głównych” kształcenia nauczycieli, dochodzi do konkluzji, że w naszym kraju zachodzi postępująca bałkanizacja tegoż kształcenia, gdyż odznacza się ono „pełnym bałaganem, sprzecznościami, różnorodnością i woluntaryzmem”.5

Mnożą się też jak grzyby po deszczu rozmaite odpłatne „centra”, „punkty”, „wszechnice”, „kursy kwalifikacyjne”, „korespondencyjne”, „dwudniowe” (np. kurs „Gimnastyka mózgu” – 16 godzin zajęć w ciągu dwóch dni, koszt kursu do negocjacji).6 W jednej z gazet nauczycielskich znalazłam informacje aż o 50 kursach według autorskiego programu... dwóch osób i przez nie realizowanego! Te rozmaite kursy, kursiki i kursiątka funkcjonują niezależnie od innych, podobnych, ale organizowanych przez ministerstwo. Jak podaje „Polityka”, w ostatnich trzech latach zorganizowano ponad 127 tys. spotkań dokształcających zawodowo, przy czym liczby te z roku na rok rosną (w 2003 r. zanotowano 48 tys. form szkolenia zawodowego).7 Niestety, ten wielokrotny wzrost liczby osób biorących udział w kursach nie przekłada się na wyniki pracy szkół: „Procedury awansu zawodowego obnażyły bezlitośnie rozbieżności między udokumentowanym doskonaleniem nauczycieli, potwierdzonym udziałem w wielu kursach i szkoleniach, a faktycznym rozwojem. Jak pokazuje życie – jedno z drugim nie ma nic wspólnego”.8 Nauczyciele – jak dowodzi raport o polskiej szkole opublikowany w „Polityce” – „od nauczyciela mianowanego po dyplomowanego uczestniczą w rozmaitych imprezach, by zdobyć awans zawodowy. Dziś bowiem decyduje o nim nie egzamin i kompetencje, lecz teczka z bibliografią tzw. spotkań metodycznych”.9 Metafora angielskiego ekonomisty, Charlesa Handy, że ludzie dziś żyją „w społeczeństwie papierkowym, gdzie każdy potrzebuje jakiegoś dokumentu czy zaświadczenia”10, szczególnie pasuje do polskiej szkoły, w której biurokracja ma się dobrze, a nawet jeszcze lepiej, jeśli weźmiemy pod uwagę właśnie „wyścig po stopnie awansu zawodowego”. Swego czasu wynotowałam z „planów rozwoju zawodowego”, nadsyłanych masowo do redakcji „Głosu Nauczycielskiego” i publikowanych na jego łamach, jakiego rodzaju materiały gromadzą nauczyciele w teczkach „awansu zawodowego”, zwanych przez MEN/MENiS portfolio. Przypomnę to teraz, aby uzmysłowić, jak reforma tworzy szkolne „społeczeństwo papierkowe”. Oto w rubrykach „dowody realizacji” owych obligatoryjnych „planów rozwoju zawodowego” (a rubryk tu wiele) znajdujemy np. następujące „dowody” (podaję w dosłownym brzmieniu): „dzienniczek uczestnictwa w konferencjach, ksero listy obecności, ksero listy obecności gości na imprezę klasową, ksero dokumentacji spotkań z rodzicami, ksero protokołu z zebrania, ksero listy uczestników wycieczki, ksero zestawu ćwiczeń dla uczniów, bilety z imprezy, na wystawę, do muzeum, foldery, ksero zdjęć ekspozycji w gablotach, zaproszenia, wspólne oświadczenia, zdjęcia z imprez, wycieczek, spotkań, narad, notatki z posiedzenia, scenariusze imprez i sprawozdania, potwierdzenia przez dyrektora, wójta, poradnię, stowarzyszenie, potwierdzenie przez bibliotekę przeczytanych lektur, podanie do dyrektora, zgoda dyrektora, świadectwo ukończenia kursu, szkolenia, kasety, nagrania itd.”.11

Papierkowa szkoła

Dziś „oświatowa biurokracja podejmuje niekonsultowane decyzje, nie podejmuje dyskusji ani przed ich wprowadzeniem, ani po” (podkreślenie M. D.) – zauważa w liście do redakcji „Rzeczpospolitej” dyrektor jednej z warszawskich szkół, Włodzimierz Zi...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI