Postanowiłem mówić, że kocham

inne I

Ojciec nie przeczytał żadnej mojej książki, ale przychodził na wszystkie moje spotkania autorskie. Stał z tyłu i słuchał. Nie myślę o nim każdego dnia, jednak wiem, że jeśli kogoś kochaliśmy, to jesteśmy z nim blisko nawet po jego śmierci. Michael Crummey

PAULINA CHOŁDA: Podobno po ukończeniu powieści Sweetland najbardziej zdziwiło Pana to, że napisał Pan książkę o... swoim ojcu.

POLECAMY

MICHAEL CRUMMEY: Tak, uświadomiłem to sobie dopiero po jej ukończeniu. Bezwiednie pisałem o ojcu, a przecież od jego śmierci minęło trzynaście lat. To właśnie z historii jego życia, wspomnień o nim, gdy chorował, a potem umierał na raka, utkałem postać głównego bohatera, Mosesa Sweetlanda. Sweetland jest trudnym człowiekiem, niełatwo go polubić, tymczasem pod koniec pisania zakochałem się w tej postaci. Czułem wielki podziw – dla jego umiejętności, dla jego uporu, by przetrwać pomimo słabości i samotności. On trwa nawet wtedy, gdy sam już nie jest świadom powodów, dla których to robi. Sądzę, że był to – by użyć terminu T. S. Eliota – obiektywny korelat dla mojej miłości względem taty: nie wyraziłem jej wprost, ale ukryłem ją w sposobie, w jaki pisałem o Sweetlandzie.

A więc w pisaniu nie chodziło tylko o godzenie się z chorobą i śmiercią bliskiej osoby?

Chodziło o coś więcej. Obawiałem się w pewnym momencie, że te wątki, opis samotnych zmagań, które wiadomo, jak się skończą, będą zbyt ciemne, depresyjne. Ale jeśli odczytamy zakończenie w głębszy sposób, to okaże się, że jest ono optymistyczne. Podobnie było z moim towarzyszeniem ojcu w chorobie i umieraniu – niezwykle ciężko było patrzeć, jak cierpi, trudno było mi się z nim żegnać. A jednak nigdy wcześniej nie czułem się tak intensywnie zanurzony w życiu, jak w tamtych chwilach. Wszystkie moje uczucia do ojca były jak na dłoni, ciągle obecne.

Ujawniły się uczucia przedtem skrywane?

Na co dzień nasze najgłębsze uczucia drążą nas od środka, drzemią w głębi. Niekiedy dajemy im wyraz, a potem ponownie je chowamy. To zrozumiałe, bo przecież nie da się cały czas żyć na wysokim C. Ja żyłem w ten sposób przez kilka miesięcy i każdego dnia czułem się wielkim szczęściarzem: że żyję pełnią życia, że jestem przy ojcu.

Podobnie w mojej książce – można przeczuć, co zrobi bohater, to jest dość jasne. Chciałem jednak stworzyć czytelnikowi szansę na towarzyszenie Sweetlandowi w jego codziennym zmaganiu, by nie dać za wygraną. Tak było ze mną i z ojcem – byłem pełen nadziei, choć jednocześnie wiedziałem, jak to się skończy.

Najważniejsza w tym towarzyszeniu była obecność?

Na pewno nie tylko ta fizyczna. Mam trzech braci, ale ze względu na swoje obowiązki nie mogli być wtedy przy ojcu. Ja mogłem być i odczuwałem to jako błogosławieństwo. Od śmierci ojca minęło sporo czasu, nie myślę o nim każdego dnia, jednak wiem, że jeśli kogoś kochaliśmy, to jesteśmy z nim blisko nawet po jego śmierci.

Pisząc o ojcu, mimowolnie był Pan bliżej niego, jakby wyciągał Pan do niego rękę...

Pisałem tę książkę dwa lata i przez ten czas w pewnym sensie towarzyszyłem ojcu – choć nie zdawałem sobie sprawy, że piszę poniekąd o nim. Czuję, że ojciec jest przy mnie, nadal czuję jego obecność.

Jesteśmy kształtowani przez ludzi, których kochaliśmy, którzy nas kochali. Sądzę, że nawet gdy mieliśmy trudne relacje z rodzicami, nie sposób je wymazać – to są przecież więzi, które najbardziej nas ukształtowały.

Jak bardzo ukształtował Pana ojciec?

Trudno przecenić jego wpływ. Był jedną z osób, które najbardziej uformowały mnie jako pisarza. Sam niczego nie napisał, był jednak wspaniałym gawędziarzem – żył w kulturze, której częścią było ustne przekazywanie opowieści. Ojciec znał ich mnóstwo, jego repertuar był bogaty – mogłem sobie zażyczyć opowieści na dowolny temat, a on snuł ją po chwili ze świetnym wyczuciem stylu. Wiedział, jak zakończyć, jak wy...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI