Świat ma wiele pępków

inne I

Żyjemy w totalnie homogenicznym społeczeństwie. Brakuje nam świadomości, że obok żyją ludzie inaczej wychowani, dumni z innych rzeczy, doświadczeni inną historią, o innym kolorze skóry. I oni nie są gorsi - mówi Ewa Winnicka.

EWA WINNICKA jest reporterką, współautorką scenariuszy do filmów dokumentalnych. Publikuje w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Dużym Formacie” i włoskim „Internazionale”. Dwukrotnie nagrodzona nagrodą Grand Press za teksty o tematyce społecznej. Autorka książek: Londyńczycy, Nowy Jork zbuntowany i Angole. Ta ostatnia została nominowana do nagrody za reportaż im. Ryszarda Kapuścińskiego, do nagrody Nike i jest tegoroczną laureatką Nagrody Literackiej Gryfia.

MAGDA BRZEZIŃSKA: – „Ladies and Gentlemen. Ta ziemia przeżyła dotąd tylko jedną podobną inwazję. W XI wieku mieliśmy tu Wilhelma Zdobywcę. W 1066 roku rozegrała się decydująca o losach Wyspy bitwa pod Has­tings, po której Normanowie zalali Brytanię. (…) Nic się nie równa podobno dwóm milionom Polaków krążących w tę i we w tę po okolicach od 2004 roku” – to fragment artykułu z „Daily Mail”, którym rozpoczyna Pani książkę o polskich emigrantach w Anglii. Autor tego artykułu widzi Polaków jako najeźdźców, i to największych od czasów Wilhelma Zdobywcy. Jak to jest być „najeźdźcą”? Polscy emigranci czują, że dokonali jakiegoś najazdu?
EWA WINNICKA:
– Artykuł reprezentuje dość skrajne podejście do Polaków. Prasa bardziej poprawna politycznie nigdy by sobie nie pozwoliła na tego rodzaju metaforę. Prawdą jest jednak, że Brytyjczycy nie byli przygotowani na taką liczbę emigrantów z kraju, który dość różni się kulturowo od tego, w czym wzrastali. I vice versa. Jedna z moich rozmówczyń, która zjechała cały świat, przyznaje, że dla niej nawet Singapur nie jest tak egzotyczny kulturowo jak Anglia.

Rozmawiała Pani z kilkudziesięcioma Polakami-emigrantami. Wywodzą się z różnych środowisk i w różnych środowiskach pracują – od naukowca, przez robotników, aż po księdza i…złodzieja. Jaka Polska wyłania się z tych rozmów?

– Przez dwa lata podróżowałam po Anglii i rozmawiałam z kilkuset osobami, więc historie z książki to konieczny wybór. Napisałam ją z niezgody na stereotyp, na łatwe etykietowanie Polaków wyjeżdżających za granicę. W debacie publicznej na temat emigracji pojawiają się właściwie tylko dwa kontrastowe obrazy: albo Polaków „na zmywaku” – ciężko pracujących poniżej swoich kwalifikacji, którymi się pomiata, albo Polaków odnoszących wielkie sukcesy w londyńskim City. Politycy są jeszcze bardziej skłonni do uproszczeń. Oczywiście powody, dla których ludzie decydują się na wyjazd, są bardzo różne. Wyjeżdżają zarówno ci, którzy w Polsce nie mogą znaleźć żadnej pracy, jak i tacy, których życie tutaj było tak satysfakcjonujące, że aż nudne. Inni uciekają od trudnych relacji z rodzicami czy małżonkami. Oczywiście przeważają powody ekonomiczne – najliczniejszą grupą wśród emigrantów są osoby przekonane, że tylko dzięki wyjazdowi będą w stanie utrzymać rodzinę. Co często okazuje się pułapką.

Udało się Pani znaleźć w Anglii taką Polskę w pigułce. Jaka ona jest?
– Obawiam się wszelkich generalizacji, nie jestem socjologiem i nie mam takich ambicji. Od czasu do czasu próbuję przyjrzeć się temu, co to znaczy być Polakiem i co takiego jest w plecaku, który nosimy ze sobą przez całe życie. W kraju tak odległym kulturowo od naszego lepiej widać, jacy jesteśmy.
I co jest w tych „polskich plecakach”?
– Coś, co mogłabym nazwać wielkim indywidualizmem, ale równie dobrze nieumiejętnością współpracy ze sobą. Nie potrafimy się organizować, wciąż nie mamy na Wyspach swojej reprezentacji politycznej ani społecznej. Chętnie narzekamy, kiedy ktoś uderzy w nasze interesy, ale nie potrafimy się skrzyknąć, żeby wybrać radnego, który mógłby nas reprezentować. Kilka miesięcy temu polskie gazety pisały o dość absurdalnym konflikcie w jednym z londyńskich przedszkoli. Angielska kierowniczka zakazała polskiej nauczycielce porozumiewać się po polsku z rodzicami polskich dzieci. Kierowniczka czuła się zupełnie bezkarna, sprawa skończyła się w sądzie i z pewnością kosztowała nauczycielkę wiele zdrowia. Jestem przekonana, że gdyby w okolicy działała silna polska organizacja – wystarczyłyby negocjacje. W skali makro nie lubimy, kiedy mówi się o polskich obozach koncentracyjnych, ale przez pół wieku nie potrafiliśmy Zachodu przekonać d...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI