Mowa (bez) nienawiści
Michał Rusinek Ja i mój rozwój Charaktery 12/2016
Nie można milczeć, gdy mowa nienawiści zaczyna dominować w przestrzeni publicznej. Trzeba stawiać jej opór, ale nie sytuując się po jednej ze stron rządzącej nią antytezy, lecz podważając tej antytezy zasadność.

Określenie „mowa nienawiści” jest oksymoronem. Mowa służy przecież do porozumiewania się. Nienawiść – wprost przeciwnie. Mowa nienawiści jest aktem terroru wobec samej mowy, wobec kultury i cywilizacji. Jest złowróżbnym znakiem schyłku mowy. Jest aktem, który coś znaczy, a więc – i owszem – coś mówi. Ale mówi wyłącznie o mówiących: o ich lęku, frustracji, niewiedzy, brakach w wykształceniu. I nie, to nie są z mojej strony określenia wartościujące, to nie jest „mowa nienawiści” – to smutna diagnoza.
Powiedzmy sobie szczerze: język już dawno przestał opisywać rzeczywistość. A przynajmniej przestaliśmy się łudzić, że do tego służy. Za to wiemy już, że język rzeczywistość współtworzy, bo tkwią w nim siły, które mają funkcję zaklęć: wywyższają, niszczą, skazują lub uniewinniają. Cały ład społeczny oparty jest na umowie zawartej przecież właśnie w języku, za pomocą języka. Umowie między ludźmi. Im bardziej szemrana umowa, im mniej korzystna dla jednej ze stron, tym bardziej jej propagatorzy, czyli np. politycy, będą krzyczeć, że jest to umowa z Bogiem lub z naturą. Ale to tylko słowa. Umowa jest zawsze między tymi, którzy się umówili. Za pomocą mowy, czyli języka.
Usidleni antytezą
Spójrzmy na język opisu. Nawet on nie jest niewinny. Nie ma bowiem opisu, który by zarazem nie selekcjonował, nie porządkował i nie wartościował. A do tego potrzebne są formy, struktury, schematy – czyli językowe figury, które rządzą językiem opisu świata, przez to i naszym myśleniem o świecie, a więc i światem jako takim.
Żyjemy nie tyle w świecie, ile w świecie naszych przeświadczeń o świecie. Te przeświadczenia tylko w niewielkim procencie tworzymy samodzielnie. Większość podpowiadają nam inni: rodzice, autorytety, postaci literackie, politycy, demagodzy, copywriterzy, ewentualnie nasze superego lub id.
Język ma zdolność wartościowania. Ba, większości słów przypisane są atrybuty wartościujące. „Kibic” jest czym innym niż „kibol”. „Lewicowiec” czym innym niż „lewak”, nie mówiąc już o „lewactwie” przypominającym morfologicznie „robactwo”. Bywa też jednak, że te atrybuty się zmieniają: przed wojną słowo „faszysta” było określeniem neutralnym, po wojnie – już nie. Teraz jakby znów niebezpiecznie dryfowało w kierunku neutralności…
Najprostszym modelem wartościowania jest model dwuwartościowy, oparty na figurze antytezy. Znamy go z bajek i baśni, gdzie wiadomo, kto jest dobrą królewną, a kto złą macochą, kto bohaterem pozytywnym, a kto czarnym charakterem. Faktycznie, literatura oparta na takim wzorcu to pierwsza literatura, z jaką mamy do czynienia. Pamiętam, kiedy moje dzieci zaczęły wyrastać z bajek i oglądały z nami filmy dla dorosłych, z początku zadawały pytanie: „Kto tu jest zły?”. Bo czuły się zdezorientowane polifonicznością, różnymi poglądami, zachowaniami, podejmowanymi w różnych sytuacjach decyzjami bohaterów. „To nie jest takie proste” – odpowiadaliśmy. Życie nie jest takie proste. Wydaje się, że moje dzieci już to rozumieją, już nie oczekują po książkach czy filmach takich podziałów. Mam nadzieję, że od życia też ich nie oczekują.
Myślenie o świecie w kategoriach ostrych antytez wydaje mi się swego rodzaju regresem intelektualnym. Takim regresem, o jakim mówią psychologowie: wiem, że nie powinienem tak myśleć, ale w chwilach złości, w przypływie emocji – niejako cofam się w rozwoju. Stąd powszechne przyzwolenie na taki model w czasie wojny, okupacji, kryzysu. Przecież ten właśnie model rządził naszym myśleniem o rzeczywistości peerelowskiej: my i oni, opozycja i rząd, lud i władza, protestujący i ZOMO, Kościół i PZPR, Zachód i Wschód – podzielone w dodatku pół-symboliczną, a pół-realną żelazną kurtyną.
Ważniejszy jest jednak podział przebiegający przez społeczeństwo. Największym wyzwaniem 1989 roku, Okrągłego Stołu, rządu Tadeusza Mazowieckiego była próba zniesienia tego podziału i języka, na którym ów podział był ufundowany. Zwróćmy uwagę, że rzadko mówi się o przełomie 1989 roku jako o rewolucji. I słusznie, bo rewolucja polega głównie na zamianie wartościujących znaków przy obu członach antytezy: ofiara staje się katem, myśliwy zwierzyną, policjant złodziejem. Dokonuje się zemsta, sprawiedliwość dziejowa. I co? Antyteza pozostaje antytezą. Podziały, wyznaczone przez funkcjonariuszy zbrodniczego porządku, poprzednią epokę – pozostają te same. Mimo że sami funkcjonariusze tkwią w więzieniach – tryumfują. Bo ich dzieło trwa nadal.
Tymczasem do wyborów 4 czerwca 1989 roku strona solidarnościowa podeszła z innym językiem, inną retoryką – retoryką wewnętrznej różnicy. Nie tyle odwracając szale antytezy, ile podważając w ogóle jej sensowność. Z audycji wyborczych tamtego roku pamiętam wierszyk Ernesta Brylla, pokazujący, na czym polegała zmiana retoryki: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż”. „Wspólny dom” to metafora społeczeństwa, w którym podziały przestają być ważne. Władza nie jest już wrogiem, jest demokratycznie wybrana i reprezentuje wszystkich obywateli. A obywatele, owszem, różnią się między sobą, ale o tych różnicach rozmawiają, wypracowując konsensus – i zarazem akceptując pluralizm. I biorąc wspólnie odpowiedzialność za kraj. Zwróćmy uwagę, że konsensus i pluralizm to słowa, które pojawiły się w naszym dyskursie publicznym dopiero po 1989 roku. Od niedawna znów ich nie ma.
W kominiarkach anonimowości
Tak czy inaczej język, w którym zamiast antytezy „my–oni” pojawia się wspólne, wewnętrznie zróżnicowane „my”, pozwala na czynność, która nie tylko jest podstawą demokracji, ale warunkiem rozwoju kultury – na dialog. Między wrogami, zantagonizowanymi przez antytezę, o dialogu nie może być mowy.
Dialog wymaga szacunku. Szacunek wyraża się nie tylko w woli prowadzenia dialogu, ale i posługiwania się takim językiem, który zawiera znaki szacunku wobec rozmówcy. A przynajmniej akceptacji jego jako osoby, choć niekoniecznie akceptacji jego poglądów.
Ale dialog wymaga także odsłonięcia twarzy przez obu jego uczestników. Anonimowość, jaką zapewnia nam – rzeczywiście czy pozornie – komunikacja internetowa, zmieniła klasyczną strukturę dialogu. Z początku wywoływała opór, zgodnie z zasadą, że na anonimy się nie odpowiada. Pozwalała jednak wejść w rolę – często wypowiadać sądy niekoniecznie zbieżne z deklarowanymi nieanonimowo.
Po co? Skąd w ludziach taka potrzeba? Wkładania kominiarek, przyjmowania pseudonimów, czyli nicków? Nie chce mi się wierzyć, że ze skromności. Choć z drugiej strony komuś, kto w tłumie zabierze głos, zdjąwszy kominiarkę anonimowości – tłum zaraz zarzuci tak zwany lans.
Anonimowość już nam jakby spowszedniała. Przyznam, że nie umiem się na to zgodzić, zarzuty o lans przestały mnie irytować. Anonimowość internetowa pozwala wypowiadać się jako reprezentant anonimowego przecież zawsze tłumu. Miarą sukcesu stała się ilość kliknięć, wejść, polubień – a one są pozornie anonimowe. Stają się anonimowe w swojej ilości. Kiedyś było się głową wśród tysięcy głów na demonstracji ulicznej. Wówczas metonimicznie mówiło się, że „ulica protestuje”. Teraz jest się jednym z miliona klikających i mówi się, że protestuje Internet.
Ulica i Internet mają – jako miejsca – kilka wspólnych cech. Są na przykład kanałem idealnym dla skrajnych emocji. Innymi słowy, emocja, na którą nie moglibyśmy sobie pozwolić w sytuacji rzeczywistego dialogu, może znaleźć ujście na ulicy lub w Internecie. W krzyku. W hejcie. W powrocie do opozycyjnego sposobu postrzegania świata: „Kto nie z nami, ten przeciw nam”, „Kto nie skacze, ten pedał”. Dialog zostaje zerwany. A w każdym razie poddany ciężkiej próbie. Człowiek, w którego rzuci się zgniłym jajkiem lub inwektywą, może już nie chcieć rozmawiać. Nie może też jednak udawać, że nic się nie stało. Dialog może przekształcić się w walkę. I tym sposobem obie strony wracają do antytetycznej wizji świata.
To nie my! To oni!
Dialog jest trudny. Wymaga wysiłku. Biorą w nim udział mądrzejsi. To irytuje. Łatwiej jest użyć siły niż argumentu. Łatwiej urazić niż przekonać. Łatwiej żyć w świecie czarno-białym, gdzie inny jest albo „nasz”, albo „nie nasz”. W którym nie musimy się nawzajem przekonywać. Wystarczy, że zajmiemy pozycję po tej lub tamtej stronie barykady. I nie będzie nam przeszkadzało, że wobec „swoich” będziemy posługiwać się językiem akceptacji i miłości, a wobec „nie-swoich” – pluć nienawiścią. Myślę o tym, gdy widzę fejsbukowe zdjęcia tatusiów i mamuś przytulających swoje bobaski i równocześnie bluzgających na Żydów, pedałów, muzułmanów, Europę. Miłość i nienawiść. Antyteza.
Populizm zawsze stara się uprościć to, co trudne. Podważa więc sensowność dialogu, oczyszcza sumienia, przekonując, że zło tkwi w innych, tych po drugiej stronie. Że jeśli ci się w życiu nie udało, to nie dlatego, że jesteś leniwy, mało utalentowany lub po prostu masz pecha, lecz dlatego, że ktoś zajął twoje miejsce, że była zmowa przeciwko tobie, przeciwko takim jak ty. Że to byli jacyś oni. Tak znowu opowiada się historię: Polacy są w niej sprawcami wyłącznie czynów bohaterskich i wzniosłych. Czyny haniebne? To nie my! To oni!
Od pewnego czasu obserwujemy wyraźny powrót do tamtej, zero-jedynkowej, antytetycznej retoryki. Wróg, ZOMO, gestapo, walka, barykada – to tylko kilka przykładów tej retoryki. No i sprytny zabieg wprowadzający podział na obywateli gorszego i lepszego sortu. Sprytny, bo wprawdzie zaraz zaczęły powstawać – w ramach buntu i oporu – koszulki, przypinki i grupy na Facebooku deklarujące przynależność do owego gorszego sortu, ale zarazem – bezwiednie – potwierdzano nimi zasadność samego podziału. Zamiast podważyć sam podział, samą krzywdzącą i niebezpieczną antytezę, zamiast zastąpić ją znów figurą wspólnoty – cementowano ją. Niby wbrew dzielącemu, ale ostatecznie razem z nim. By nie rzec: przy wtórze jego chichotu. Co więcej, fotografowanie się z tabliczkami „Polak gorszego sortu” było gestem ironicznym, widać w nim było cudzysłów. Kłopot w tym, że wielu ludzi, zwłaszcza zwolenników samego dzielącego na oba sorty – to ludzie, którzy nie rozumieją figury ironii. To jest figura rozumu, samoświadomości. A nie prostych emocji.
Ale to nie tylko opozycja trudne/łatwe. Intelektualiści/populiści. To jest opozycja między dwoma sposobami pojmowania różnicy. Różnicy między ludźmi, między ideami, między bytami. Będzie to albo różnica opozycyjna, albo różnica stopnia. Ta pierwsza, z gruntu platońska, przyświecać będzie wszelkim podziałom czarno-białym i posługiwać się będzie mechanizmem wykluczenia: kto nie z nami, ten przeciw nam. Ta druga, z gruntu arystotelesowska, będzie próbować uchwycić różnorodność, znaleźć części wspólne, płaszczyzny porozumienia. Różnica między różnicami jest więc spora: pierwsza każdą formę dyskusji będzie ucinać, traktując dyskutujących jako wrogów; druga będzie wyznaczać ramy dyskusji, a w rezultacie konsensusu.
Przypomina o tym Gilles Deleuze, francuski filozof, w niegdyś głośnej książce Różnica i powtórzenie: „Nie chodzi o to, by określony rodzaj podzielić na zdefiniowane gatunki, lecz o to, by niejasny gatunek podzielić na czyste rodziny bądź wyselekcjonować czystą rodzinę z nieczystego materiału […]. Jedyny problem, który przenika całą filozofię Platona i rządzi jego klasyfikacją nauk czy sztuk, to zawsze osądzanie rywali, selekcjonowanie pretendentów, odróżnianie rzeczy od jej pozorów”. Na tego typu różnicy, platońskiej różnicy, oparte jest wszelkie myślenie fundamentalistyczne. „Przez fundamentalizm rozumiem każdą próbę ugruntowania czynności badawczych i komunikacyjnych w czymś solidniejszym i stabilniejszym niż same przekonania czy niepotwierdzona badaniami praktyka. Strategia fundamentalistyczna polega, po pierwsze, na znalezieniu takiej podstawy, po drugie zaś, na uporządkowaniu naszych działań w taki sposób, by zostały w niej mocno zakorzenione i uczynione przez to obiektywnymi i zgodnymi z zasadami” – tłumaczy Stanley Fish, amerykański historyk i teoretyk literatury.
Monolog dyktatur
Fundamentalizm będzie więc filozofią antytezy, podziału (na słuszne i niesłuszne). Tylko fundamentalizm jest środowiskiem, w którym rozwijać się może mowa nienawiści. Ziarno/plewa, prawda/fałsz, miłość/nienawiść. Nieustanna walka między wartościami a antywartościami. Postawa antyfundamentalizmu opiera się natomiast na wewnętrznej różnicy, wyzwala więc dialog, dialog zakłada szacunek, a nie walkę. Zatem nie ma w nim miejsca na mowę nienawiści, na wykluczenie.
Piękna wizja, prawda? Powinna nam się jednak zaświecić czerwona lampka. Dlaczego? Bo ta wizja także oparta jest na antytezie, nie na różnicy. A więc wyrasta z myślenia fundamentalistycznego. To obserwacja teoretyczna, ale obserwacja empiryczna także pokazała, że czysty antyfundamentalizm jest utopijny i nie potrafi przetrwać długo. Być może odpowiedzialny jest za to brak rządzącej nim jakiejkolwiek figury retorycznej, gdyż po pewnym czasie zaczyna nim rządzić figura ironii. A właściwie najbardziej wykoślawiona jej forma, ograniczona do pogardy dla innych, nazywanych np. ciemnogrodem. Ci inni zostają wówczas powoli wykluczani ze wspólnoty. Pogarda powoduje regres, cofnięcie się do antytezy. I na nowo wyzwala w pogardzanych mowę nienawiści. „Przemysł pogardy” i „mowa nienawiści” są ze sobą, jak widać, nieodłącznie splecione. Są jak dwie strony tej samej kartki.
Pozostaje pytanie: co zrobić? Mowa, na którą się nie odpowiada, teoretycznie cichnie, albo – niestety – przechodzi w monolog. A monolog to tryb mówienia wszelkich dyktatur i totalitaryzmów: rząd mówi, lud ma go słuchać. I wtedy jest porządek. Historia XX wieku powinna nas była nauczyć, jak niebezpieczne jest takie myślenie.
Więc nie można milczeć, gdy mowa nienawiści zaczyna dominować w przestrzeni publicznej. Trzeba stawiać jej opór, ale nie sytuując się ostentacyjnie po jednej ze stron rządzącej nią antytezy, lecz podważając tej antytezy zasadność. Należałoby tę antytezę uwewnętrznić, wówczas stanie się różnicą. Ucichnie mowa nienawiści. I zaczniemy znów ze sobą rozmawiać.
***
Michał Rusinek
Dr hab. Michał Rusinek jest literaturoznawcą, tłumaczem i pisarzem, adiunktem Katedry Teorii Literatury na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego i członkiem Rady Języka Polskiego. Był sekretarzem Wisławy Szymborskiej. Autor wielu książek o retoryce i języku, m.in.: Między retoryką a retorycznością, Pypcie na języku, a wraz z Anetą Załazińską Co ty mówisz?! Magia słów, czyli retoryka dla dzieci, i najnowszej – Jak się dogadać? Czyli retoryka codzienna.