JOANNA STRZAŁKO: Pamięta Pan swój pierwszy dzień w Londynie?
DARIUSZ KRAWCZYK: Oczywiście! Wysiadłem brudny i śmierdzący z autobusu na Victoria Station po dwudziestu sześciu godzinach podróży. Nie znałem języka, którym mówili wszyscy wokół. Było zimno i nikt na mnie nie czekał. Byłem przerażony! Siedziałem na walizce i trząsłem się ze strachu. Miałem wizję, że zostanę kloszardem.
Skąd ten Londyn?
Przez przypadek. W 2001 roku strzygłem klienta w małym zakładzie na przedmieściach Warszawy i podczas rozmowy rzucił ot tak, od niechcenia: „Jadę do cioci w Londynie”. „Mhm” – odpowiedziałem. Po kilku miesiącach znów przyszedł do zakładu i powiedział, że jedzie do Londynu na stałe. Podczas kolejnej wizyty zaprosił mnie na swój ślub. Pojechałem. Londyn nie zrobił wtedy na mnie specjalnego wrażenia. Było szaro, padało. Wróciłem do Warszawy, a po pewnym czasie znów pojawił się ten chłopak. Zachęcał: „Przyjedź, tam jest tyle pracy, pomogę”.
Spakowałem sprzęt fryzjerski – nożyce, brzytwy, grzebienie – kilka koszul, parę butów, książkę do nauki angielskiego, słownik. Pieniądze pożyczyłem od znajomych. Nie znałem w Londynie nikogo poza tym jednym klientem. Miał po mnie wyjść na dworzec, ale się spóźnił. Czekałem na niego dwie godziny i to były chyba najgorsze dwie godziny w moim życiu.
Pomógł Panu, tak jak obiecywał?
Mieszkałem u niego przez dwa tygodnie, dopóki nie przyjechała jego żona. Załatwił mi też pierwszą pracę. Byłem kelnerem na hinduskim weselu. Chodziłem z tacą i mówiłem: „Whisky please, whisky please”. To były jedne z pierwszych angielskich słów, jakich się nauczyłem.
Dlaczego wyjechał Pan z Polski?
Byłem fryzjerem męskim z krwi i kości, a ta branża wtedy w Polsce kulała. Chciałem się uczyć zawodu od najlepszych, byłem otwarty na światowe trendy, a tymczasem biedowałem, pracując w podrzędnym salonie na przedmieściach Warszawy. Czułem, że się marnuję.
Jakie to uczucie zostawić wszystko i z jedną walizką ruszyć w nieznane?
Fascynujące. Ale trzeba wierzyć w siebie i mieć marzenie, cel, dla którego warto poświęcić kilka lat życia, bo początki w obcym kraju są cholernie stresujące. Po dwóch tygodniach u znajomego musiałem zacząć radzić sobie sam w Londynie. Znalazłem z ogłoszenia pokój na przedmieściach. Tani. Na kilku metrach kwadratowych mieszkałem z sześcioma innymi mężczyznami – spaliśmy na zmiany. Było ciężko, ale nowi koledzy pomogli mi dostać się do firmy budowlanej. No i zaczęła się harówka, po szesnaście godzin dziennie. Czego to ja nie robiłem – byłem malarzem, operatorem dźwigu, tragarzem, tynkarzem, kierowcą. Dopiero po kilku miesiącach nabrałem odwagi i poszedłem do zakładu fryzjerskiego zapytać o pracę. Właściciel spojrzał na mnie i powiedział: „Wróć, jak nauczysz się języka”.
Nie załamał się Pan?
Nie. Po prostu zainwestowałem w szkołę językową. Gdy przychodziły trudne chwile, wsiadałem na rower i...
Wszystko w moich rękach, dosłownie!
Pamiętam, jak trzech adwokatów z londyńskiego City zajrzało do mojego lokalu. „Damy ci szansę” – stwierdzili. Ostrzygłem ich, ogoliłem, i zaliczyłem. Kilka miesięcy później otwieram drzwi, a przed zakładem stoi... Clint Eastwood.