Tak to się robi

Wstęp

Czy za pomocą manipulacji i prostych chwytów socjotechnicznych z „nikogo” można zrobić męża stanu? Piotr Tymochowicz, doradca medialny, eksperymentalnie chciał pokazać, że z każdego jest w stanie „ulepić” polityka, wystarczy tylko dobrze dobrać krawat. Całość obserwował Marcel Łoziński, znany dokumentalista. Powstał film „Jak to się robi”. Ofilmie „Jak to się robi”- krytycy piszą: „Prowokacyjny, ironiczny, a zarazem przerażający portret polskiej sceny politycznej”. Na ile jest to portret prawdziwy? Poniżej zamieszczamy rozmowę z Marcelem Łozińskim, twórcą dokumentu, a także refleksje psychologów: Natalii de Barbaro i Dariusza Dolińskiego.

Piotr Brysacz:Dlaczego właściwie zdecydował się Pan na realizację tego filmu?
Marcel Łoziński: – Swego czasu przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” reportaż Jacka Hugo-Badera, który nazywał się „Zakręcę was jak słoiki na zimę”. Hugo-Bader opisywał w nim szkolenie, jakie przeszedł u Piotra Tymochowicza. Pomyślałem sobie, że takie szkolenie jest fantastycznym pretekstem do tego, żeby zobaczyć, jak się rodzą populistyczni politycy. Myśl o tym, aby zrobić na ten temat film pojawiła się jednak dużo wcześniej. Tak się bowiem złożyło, że w 1991 roku brałem udział w kampanii prezydenckiej Tadeusza Mazowieckiego. Byliśmy wtedy z kolegami kompletnymi amatorami i nic dziwnego, że bardzo źle robiliśmy tę kampanię. Wtedy też pojawił się ten potwór, który nazywał się Stan Tymiński. Już wtedy pomyślałem sobie, że byłoby fantastycznie, gdyby móc prześledzić narodziny takiego Tymińskiego. Pomysł był, ale nie miałem „bohatera” ani możliwości dotarcia do takich „przypadków”. Aż przeczytałem reportaż Hugo-Badera i pomyślałem, że nadarza się okazja...

Na ile Pana zdaniem ów film pokazuje jakąś prawdę psychologiczną, a na ile jest efektem, mówiąc w cudzysłowie, podwójnej manipulacji: po pierwsze fakt, że jest kamera, no i po drugie – sytuacja, w której znaleźli się bohaterowie Pańskiego filmu była całkowicie „wymyślona” przez Piotra Tymochowicza...
– Owszem, ale przecież wszyscy kreatorzy medialni – mniej lub bardziej uczciwie – kreują jakieś sytuacje. Tymochowicz rzeczywiście manipuluje swoimi kandydatami na polityków. Wybitni kreatorzy polityków takich rzeczy nie robią. Oni tylko uwypuklają dodatnie cechy swoich kandydatów, żeby przybliżyć je wyborcom. Dla Tymochowicza poglądy kandydatów były drugorzędne, nie liczyły się środki, najważniejszy był cel. Jeśli chodzi o mnie, to straszliwie uważałem, bo był to żywy organizm społeczny. I broń Boże nie chciałem zakłócić niczego, co tam się działo. Natomiast obecność kamer na pewno jakoś motywowała Tymochowicza, który lubi błyszczeć w świetle reflektorów.

Fakt, że głównemu bohaterowi nie udaje się – wiemy, że Darkowi nie udało się wygrać wyborów i wejść do Sejmu – jest tak naprawdę happy endem. Zgodziłby się Pan z taką tezą?
– Tak. Choć dla mnie happy endem jest to, że kilka osób stamtąd odchodzi. I w efekcie z piętnastoosobowej grupy zostaje tylko jeden człowiek. To jest dla mnie ogromny happy end! Natomiast sam koniec filmu, w którym ów młody człowiek powiada, że będzie szefem największego ugrupowania politycznego w Polsce i na pytanie Hugo-Badera: „Czy będziesz moim prezydentem?” odpowiada: „Nie wiem, czas pokaże”, to nie jest dla mnie happy end. Bo ja przecież nie mam gwarancji, że tak nie będzie. Boję się, że tacy ludzie jak on mogą zostać szefami największych ugrupowań i naszymi prezydentami w przyszłości. Czyli w tym sensie samo zakończenie nie jest dla mnie happy endem.

Gdy zobaczył Pan tę grupę wyłonionych w castingu ludzi, to co Pan sobie o nich pomyślał? Jak Pan myśli, dlaczego w ogóle na ten casting przyszli?
– Myślę, że większość przyszła po to, by zaistnieć. To jest szalenie modne. Te wszystkie „Big Brothery” dają szansę anonimowym ludziom, by zaistnieć chociażby przez pięć minut.  Natomiast ci, którzy przyszli na casting do Tymochowicza i którzy przeszli – głównie studenci albo ludzie tuż po studiach – to jednak byli ludzie, którzy chcieli najzwyczajniej w świecie nauczyć się od Tymochowicza kilku technik i odejść. Ale było też kilku takich, którzy ewidentnie chcieli zrobić karierę polityczną. Tyle tylko, że szczęśliwie zorientowali się gdzieś po drodze, że cena będzie bardzo wysoka. Odnaleźli w sobie pewne granice moralności. Stwierdzili, że być może będą, owszem, politykami, ale muszą zapomnieć o własnych poglądach, że trzeba dać sobie mocno zgiąć kręgosłup. Odeszli i to jest właśnie ten element pozytywny, swoisty happy end...

Tadeusz Sobolewski napisał w recenzji filmu, że „już w pierwszych eliminacjach do szkółki można zaobserwować dwa typy uczestników. Jednych, którzy nie przestają być sobą, i drugich, bardziej plastycznych, którzy natychmiast załapują reguły gry”. Jest Pan zadowolony, że – w konsekwencji – tym „plastycznym” okazał się tylko jeden z nich?
– Żeby rzecz uściślić –...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI