Skarby rodzinne, czyli co wynosimy z domu rodzinnego

Na temat Otwarty dostęp

Nasz dom rodzinny żyje w nas. Choćbyśmy wyjechali z niego jak najdalej, niesiemy w sobie jego historię i to, czego w nim doświadczyliśmy. Choćby rodzice już nie żyli, są w nas nadal obecni. Słyszymy w sobie ich głosy, prowadzimy z nimi niekończącą się rozmowę. Czasem unosi nas ona i wspiera w trudnych momentach, czasem obciąża i sprawia, że błądzimy. Nawet błędy, które popełnili rodzice, mogą stać się skarbem i przygotować nas na życiowe potyczki.

Mam przed sobą szklaną kulawą świnkę i lupę na trzech nóżkach – od kiedy pamiętam stały na biurku mojego Ojca, zresztą tym samym, na którym teraz stoi mój komputer. W pokoju obok oprawione zdjęcia Rodziców, a na ścianach obrazy Dziadka. To wszystko skarby rodzinne wyniesione z domu, bezcenne, choć dla postronnego obserwatora być może banalne lub niezrozumiałe. 
Czym są skarby rodzinne? Pamiątkami? Słoikami z rarytasami z domowej kuchni albo smalcem, który pozwolił przetrwać okres głodu? Złotą monetą ukrytą podczas okupacji w obcasie, za którą można było wykupić wolność, życie lub chleb? 
A może pamięcią naszych bliskich, jaką nosimy w sobie, i wewnętrzną rozmową, jaką z nimi prowadzimy i która nie kończy się nawet, gdy ich już nie ma tu z nami. A czasem dopiero wtedy się zaczyna…

Tato, byłbyś ze mnie dumy

„Tato, byłbyś ze mnie dumny” albo „Mamo, byłabyś zadowolona wiedząc, że ja…” – ileż razy słyszeliśmy to stwierdzenie, zwłaszcza na amerykańskich filmach. Czy jest to wyraz szczególnie silnych więzi rodzinnych za oceanem? Niekoniecznie, ale z pewnością etosu rodzinnego, w którym rodzice mają być dumni ze swych dzieci, a dzieci potrafią zrobić coś, co na tę dumę zasługuje. Prosty układ oparty na zasadzie wolności i wzajemności – bo raczej to jest cechą znamienną amerykańskich rodzin. Dzieci mają iść w życie swoją drogą, stosunkowo wcześnie mogą (a nawet powinny) się uniezależnić i robić w życiu coś nie mniej wartościowego w porównaniu do rodziców, choć czasem niezgodnie z ich oczekiwaniami.
Rodzice już często nie żyją, kiedy padają te sakramentalne wyznania, albo nie ma z nimi kontaktu. Niemniej świadomość ich istnienia i zapotrzebowania na aprobatę i dumę z dokonań dziecka przekracza barierę czasu, życia i śmierci… Kiedyś, a było to niemal pół wieku temu, Heinz Kohut, austriacki neurolog i twórca kierunku self w psychoanalizie, pisał, że każdy człowiek potrzebuje obiektów wspierających. Mogą nimi być rodzice albo nauczyciele, którzy dostrzegli w nas iskrę bożą, a także znajomi, katecheci, a czasem nieznajomi ludzie, którym udało się czymś zaimponować albo którzy powiedzieli kiedyś: „Uda ci się”, „Potrafisz”, „Zrób to!”. I pozostają w pamięci jako owe obiekty wspierające, czyli osoby dyskretnie towarzyszące w sytuacjach trudnych, przywoływane myślą w czasie zagrożeń lub wyzwań. Pomagają radzić sobie – tak jak niegdyś, kiedy dali wyraz temu, że wierzą w nas i nasze możliwości. Dobrze mieć takie obiekty, dobrze czasem usłyszeć ich głos i za nim pójść. Dobrze też być dla kogoś obiektem wspierającym…
Co zatem wynosimy z domu rodzinnego? 

POLECAMY

Odpowiedź pierwsza: miłość i frustrację

Z domu wynosimy z pewnością wiele doświadczeń składających się na tak zwany „normalny obraz świata”. Normalny, czyli taki, do którego przyzwyczailiśmy się, nauczyliśmy się w nim żyć. Ten pierwszy obszar adaptacji. Podświadomie oczekujemy, że świat i relacje międzyludzkie będą jakoś podobne do tych, których doświadczyliśmy w dzieciństwie i młodości. Łatwo dostrzec, że w przypadku zdrowych rodzin otrzymujemy niezłe przygotowanie do życia w normalnym (lub nawet wzorcowym) świecie. Trudno zarazem nie dostrzec, że te wyuczone wzorce mają też swoje ograniczenia, ponieważ świat i relacje międzyludzkie nie zawsze do nich pasują, czasem bywają trudne lub „nienormalne”.
A co w przypadku, gdy dom był dysfunkcyjny? Wówczas świadomość ma dwa bieguny: nosimy w sobie świat realny – czasem głęboko patologiczny, i świat pożądany – ten spokojny, dający oparcie, kochający, widziany u innych, siłą rzeczy upragniony i… niemożliwy do spełnienia. Co daje dom rodzinny? Dom, jaki by nie był, przygotowuje do radzenia sobie w takim środowisku, jakim jest on sam. A to oznacza, że można nie tylko przywyknąć do patologii, ale też nauczyć się w niej czy z nią żyć. Psychologowie z reguły pracują z ludźmi, którzy tego nie potrafili, dla których poziom stresu był zbyt wysoki, a patologia zbyt inwazyjna, co przy indywidualnej wrażliwości doprowadziło do zaburzeń. 
Dom rodzinny jest pierwszą szkołą życia. Uczy zarówno reguł, jakie w nim funkcjonują, jak i radzenia sobie z urazami, frustracją, niezrozumieniem czy niesprawiedliwością. To ma dobrą i złą stronę. Dobra jest taka, że dom, który uczy na co dzień kontaktu z drugą osobą i grupą wrażliwości uczuciowej, moralnej, społecznej, ogólnie aksjologicznej, czyli wprowadza w świat wartości, daje mocną podstawę idealizmu i nadziei, że świat tworzony przez ludzi może być dobry, sprawiedliwy, przewidywalny. Dobrą stroną jest też trening odraczania potrzeb i odporności w sytuacjach trudnych – tym bardziej skuteczny, im łatwiej świat wraca do swej właściwej, bezpiecznej wersji. Taki trening jest nie do przecenienia, stąd błędy rodziców i liczne niedoskonałości życia rodzinnego oraz wzajemnych relacji mają sens adaptacyjny, a poczucie winy rodziców za (niezamierzone) błędy, jakie popełnili, nie zawsze jest słuszne. Te wszystkie niedoskonałości nieźle przygotowują do życia, sprzyjając nabywaniu odporności i dojrzałości. 
Mówiąc nawiasem, psychologowie zajmujący się rozwojem osobowości dzieci w okresie niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa ukuli termin „wystarczająco  dobra matka”. Autorem tego określenia był amerykański psychiatra Donald Winnicott. Matka „wystarczająco dobra” nie jest matką spełniającą wszystkie potrzeby dziecka; kocha je, akceptuje i zarazem frustruje do pewnego stopnia – a wszystkie te procesy sprzyjają kształtowaniu się „ja” małego dziecka. Ocierając się o paradoks, można rzec, że „wystarczająco dobra matka” jest właśnie matką idealną! Dla pełnego rozwoju dziecko potrzebuje bowiem miłości oraz luk w niej w postaci frustracji (byle tylko nie była to huśtawka emocjonalna). Gdyby rodzice to wiedzieli, być może staraliby się mniej i doświadczali mniej napięć, chcąc być „dobrymi” rodzicami. Ale z kolei ci, którzy zaniedbują dzieci, mieliby (zbyt) łatwe usprawiedliwienie. Zasadę „wystarczająco dobrej matki i ojca” można ekstrapolować. Optymalne warunki rozwoju człowieka zawierają co najmniej dwa komponenty: wsparcie i miłość ze strony osoby bliskiej oraz gotowość radzenia sobie i podejmowania (bez wsparcia) trudnych zadań i wyzwań.
Złą stroną „szkoły życia”, jakiej doświadczamy w domu, jest to, że – stosownie do temperamentalnych, a zwłaszcza emocjonalnych predyspozycji dziecka – frustracji albo opieki może być za dużo, albo wzorce mogą być nieoptymalne, co w dłuższej perspektywie utrudnia przystosowanie. Zarówno nadwrażliwość, jak i jej brak kładą się cieniem na kontaktach międzyludzkich, tyle że nadwrażliwość (pochodna rodzicielskiej nadopiekuńczości) przeszkadza najczęściej samej jednostce, podczas gdy brak wrażliwości najczęściej utrudnia życie innym. Niewłaściwe wzorce z kolei rzutują na przystosowanie. Na przykład ktoś, kogo matka uciekała w chorobę (dostawała bólu głowy), jak tylko pojawiały się trudności, może to powtórzyć. Ktoś, kogo ojciec pił, zamiast rozwiązywać problem, może mieć skłonność do podobnie ucieczkowych zachowań. A ktoś, kto wychowywany był w atmosferze podejrzliwości i nieufności wobec ludzi, może mieć skłonność do obronnych zachowań w sytuacjach zupełnie niezagrażających i problem z nawiązaniem przyjaźni.
Co jeszcze wynosimy z domu rodzinnego? 

Odpowiedź druga: etos i wzorce zachowań

Etos grupy rodzinnej, a czasem szerzej – środowiska lub grupy społecznej, to ważne komponenty indywidualnej tożsamości grupowej. „W naszej społeczności…” – i tu następuje wyliczenie, co się tu robi i co jest dopuszczalne, a czego się nie toleruje. To może być góralski honor, mieszczańska moralność, kupiecka uczciwość, handlowa zaradność, transgraniczna przedsiębiorczość albo szacunek dla wiedzy lub dokonań artystycznych. Podobnie jak inne właściwości, to z jednej strony może być atutem, a z drugiej ciężarem. Ale istotniejsze jest to, że w ślad za etosem idzie poczucie własnej wartości, podszyte niekiedy poczuciem wyższości. Bo czyż mój świat i mój etos nie jest lepszy niż Twój? Istotne, by nie był gorszy, jak to czasem bywa w przypadku grup mniejszościowych (np. „W naszej dzielnicy nikt nie szanuje Cyganów”). Ów etos jest jak kierunkowskaz lub barometr społecznych poczynań człowieka, wartościowań i wyborów, jakich dokonuje, stylu życia, sposobu postępowania. I w tym sensie czyni świat uporządkowanym i przewidywalnym: wiadomo, co robić, jak i dlaczego (choć to ostatnie niekiedy nie jest uświadamiane i kończy się na stwierdzeniu: „Bo tak robili rodzice i dziadkowie”). Gdy rwą się więzi społeczne albo życie rodzin i społeczności zakłócają wojny, migracje, kryzysy socjoekonomiczne czy inne, etos na co dzień nie wystarcza i wówczas pojawia się wybór stylu życia spośród mniej znanych opcji.
Kiedy etos jest ciężarem? Wówczas, gdy trzeba uzgadniać punkt widzenia z drugim człowiekiem lub grupą, którzy widzą świat inaczej. Związek córki artysty i syna budowlańca może być trudny, zwłaszcza w pierwszym etapie, jeśli nie oderwali się od swych rodzin i pozwalają bliskim, by ingerowali w to, jak powinien wyglądać ich dom i życie. To, co jednemu wydaje się oczywiste, może być obce lub dziwne dla drugiego. „W niedzielę odwiedza się rodzinę i je rosół, a potem schabowego” versus „Cóż za absurd, w niedzielę jedzie się za miasto, podziwia piękno przyrody”… Takich banalnych różnic może być na pęczki. Przykładowo, kiedy odświętnie się ubrać i jaki strój jest odświętny, jak się rozmawia z rodzicami, jakie książki się czyta, do jakich zaglądać nie warto itd. Rzecz nie w tym, by robić to samo lub tak samo. Chodzi o to, by ubogacać życie własnymi poszukiwaniami, a zarazem twórczo czerpać z etosu domu rodzinnego.
Z wzorcami zachowań jest odrobinę trudniej. Przekonania jakoś da się ustalić, coś wynegocjować, ustąpić lub przekonać. Wzorce zachowania są silniejsze, ponieważ utrwalone i często nie poddane refleksji. „Skoro zawsze robię coś na ostatnią chwilę i zdążam, to w czym problem? Niby dlaczego miałabym gotować i prać, dlatego że twoja matka tak robi? Nie mów do mnie z pełnymi ustami! Obrażasz się, ale nigdy nie przeprosisz, czy wina jest zawsze po mojej stronie?!”. I tak dalej... Wzorce zachowania tkwią w nas i uruchamiają się, kiedy tylko przestajemy się kontrolować, a przecież nie wszystkie są adaptacyjne.
Dziecko, widząc, jak rodzice traktują siebie nawzajem, jak się do siebie odnoszą, jak dzielą obowiązki, wyzwania i radości życia, a przede wszystkim widząc, jak samo jest przez rodziców traktowane, uczy się zachowań i ma je pod ręką – najprostsze, dostępne. Tymczasem w nowym środowisku albo związku mogą się one nie sprawdzać lub, co gorsza, spotykać się z zachowaniami, które żadną miarą nie są komplementarne, są inne – i konflikt gotowy. Coś, co wydawało się oczywiste i proste, okazuje się wyzwaniem – trzeba oduczyć się niektórych schematów zachowań (np. ciskania ubrania na podłogę albo obgadywania ludzi) i nauczyć się nowych (porządku, kulturalnej mowy, odpowiadania na listy albo nieulegania każdej prośbie sąsiadów). Schematy zachowań dotyczą podziału ról, wzajemnego traktowania się kobiet i mężczyzn, współdziałania, samodzielności, kłócenia się i godzenia, podejmowania wspólnych decyzji, organizacji życia, porządku na co dzień, rytuałów rodzinnych i wielu innych kwestii, jak na przykład traktowanie dzieci, rówieśników lub dziadków.
Bywa też, że dziecko rodzi się „niedopasowane do otoczenia rodzinnego”. Rodzice są do bólu uporządkowani i przewidywalni, a syn bałagani, improwizuje, nie planuje, zachowuje się spontanicznie i nieprzewidywalnie. Obydwie strony uczą się nowego schematu zachowań – tolerancji! Znałem młodego, choć już dorosłego człowieka, dla którego problemem było, że jego ojciec, lekarz, pieczołowicie składał banknoty w portfelu, prostując je wcześniej na dłoni lub na stole. Pomyślałem, że problem jest banalny i nie ma o co kruszyć kopii. Tymczasem okazało się, że automatyczne i bezrefleksyjne zachowanie ojca, które tak denerwowało dorosłego syna, to był przysłowiowy czubek góry lodowej, jaka między nimi przez lata wyrosła. Życie rodziców, a najbardziej ojca, skupione było na pracy, prestiżu, pieniądzach i znajomościach ze znaczącymi ludźmi. Ambicją rodziców był świetny zawód dla syna: lekarz albo prawnik. Syn miał duszę artysty: grał, komponował, pisał wiersze, a wartości rodziców miał „w głębokim poważaniu”. Nie chodziło o idealnie poukładane banknoty, lecz o idealnie poukładane życie, w którym nie było miejsca na sztukę, uczucie, a nawet prosty zachwyt nad światem, nie mówiąc już o empatii. Obydwie strony cierpiały z powodu różnic i braku prawdziwego kontaktu. I nie umiały nic zrobić, by się zbliżyć. Z pomocy psychologicznej były skłonne korzystać w ograniczonym zakresie – wsparcie i własny (sic!) rozwój TAK, ale opuszczenie choć na chwilę własnego świata, by spotkać się ze światem drugiego już NIE. Każda ze stron widziała psychologa jako potencjalnego sojusznika, a kiedy okazało się, że nim nie jest i próbuje pracować nad jakością wzajemnej relacji, uciekała od kontaktu. Motywacja do zmiany była niepomiernie mniejsza (prawie zerowa) od potrzeby obrony własnego JA.     
Czy jest coś jeszcze, co wynosimy z domu rodzinnego? 

Odpowiedź trzecia: „mądrości życiowe”

Jest jeszcze jedna (pewnie jest ich więcej) warstwa tego, co wynosimy z domu rodzinnego. To pewne prawdy o życiu przyjmowane w rodzinie na mocy aksjomatów i nigdy niedyskutowane. Nasycają system przekonań, stabilizując go wokół „prawd”, które nie zawsze są prawdą. Na przykład: „Należy ponosić konsekwencje własnych zachowań; trzeba postępować zgodnie z przekonaniami; mój interes ma pierwszeństwo; dotrzymywać słowa warto tylko wówczas, gdy jest to korzystne; pracować rzetelnie można tylko pod kontrolą; nie można odpoczywać, kiedy inni pracują; warto robić dobrze to, co się robi; można wykorzystywać innych, jeśli na to pozwalają; trzeba bezwzględnie egzekwować swoje prawa; warto ustępować innym, jeśli mają siłę; nie warto ufać innym” itd. Ludzie często po latach uświadamiają sobie, że kierowali się daną regułą – w psychologii narracyjnej jest ona nazywana skryptem – i nawet o tym nie wiedzieli. Dopiero kiedy reguła okazała się drastycznie niedopasowana do świata, uzyskują nad nią refleksję i czasem identyfikują jej pochodzenie: „moja matka zawsze tak mówiła; ojciec powtarzał to wielokrotnie i chyba tak żył”. Zderzenie z „prawdą”, którą żyliśmy jakiś czas, bywa trudne, a niekiedy traumatyczne. A jeśli powoduje to utratę zaufania do osoby bliskiej, zawód w stosunku do nauczyciela lub duchownego albo świadomość, że jest się ofiarą manipulacji lub nadużyć („inni wciąż korzystają z mojej pracy i awansują, a ja nie!?”), może stać się przyczyną kryzysu psychicznego. Kryzys ze swej natury przejawia się stanem psychicznej dezintegracji – co nie jest przyjemne z uwagi na lęk, dezorientację, czasową bezradność. A skutkuje na ogół zmianą punktu widzenia, zmianą owej „prawdy podstawowej” – co już jest przeważnie prorozwojowe. Warto porządnie dostać po głowie, by bardziej świadomie kierować swym życiem.
Badania nad mądrością wyniesioną z domu rodzinnego prowadził profesor Zbigniew Pietrasiński, analizując treść takich zapamiętanych i niekwestionowanych przekazów oraz ich znaczenie w postępowaniu i dojrzewaniu człowieka. Upraszczając sprawę, można powiedzieć tak: w przypadku osobowości zdrowej mądrość pokoleniowa najczęściej stanowi ważny element charakteru, czyli aksjologicznej warstwy osobowości (odniesienie do siebie, świata, innych ludzi, zadań). Nie hamuje rozwoju człowieka, ale raczej się do rozwoju osobowości przyczynia, jednocześnie modulując ten proces w określonym kierunku (np. zaufania i odpowiedzialności w kontaktach z ludźmi). W przypadku osobowości zaburzonej – to już ekstrapolacja wyników prof. Pietrasińskiego – mądrość życiowa wyniesiona z domu może stanowić oś nieadaptacyjnego lub aspołecznego funkcjonowania (np. „wykorzystywać i oszukiwać innych, jeśli na to pozwalają”). 
W obydwu przypadkach, zarówno osobowości zdrowej, jak i zaburzonej, mądrość rodzinna lub pokoleniowa jest trudna do zmiany, ale zdecydowanie trudniejsza w przypadku zaburzeń. Po pierwsze jest silnie wpisana w afektywno-kognitywną strukturę osobowości na poziomie automatycznym, czyli niepodlegającym refleksji. Po drugie wynika raczej z trudnych doświadczeń a nie z pozytywnych (silny utrwalający wpływ negatywnych emocji). Po trzecie uświadomienie sobie takiej „mądrości”, np. dzięki informacji zwrotnej od innych, nie jest wystraczające, by refleksyjnie zacząć nad nią pracować. W osobowości zdrowej natomiast mądrość pokoleniowa jest znacznie łatwiej dostępna, a zarazem podlega modyfikacji wskutek autorefleksji. Prorozwojowe wykorzystanie mądrości (najczęściej) rodziców wiąże się z dystansem do siebie, którego narzędziem, jak pisał Zbigniew Pietrasiński, jest autoironia. Autorefleksja nad osobistym znaczeniem owej mądrości pozwala ją przyjąć w nowej, przetworzonej, a dzięki temu naszej własnej postaci. Wtedy może sprzyjać tej wzruszającej ewaluacji: „Mamo, byłabyś ze mnie dumna. Tato, byłbyś zadowolony, że ja…”. 
Wiele wynosimy z domu rodzinnego, a gdyby dodać pamięć biograficzną pełną dźwięków, zapachów, smaków, świateł i cieni, ale też zasłyszanych opowieści przetworzonych przez dziecięcą wyobraźnię, czyli tożsamość narracyjną, o której pisał amerykański psycholog osobowości Dan McAdams, to można powiedzieć, że wynosimy z domu siebie, jakoś ukształtowanego człowieka. I by to uznać, wcale nie potrzebujemy psychoanalizy! Zaakceptować tę długą, w jednym aspekcie piękną, w innym trudną historię – to być sobą, a w każdym razie mieć dobrą podstawę, by przynajmniej sobą bywać. Jak bardzo ogołocona jest psychika osób, które nie mają w pamięci dzieciństwa, ponieważ doświadczenia te były tak bolesne, że zostały zapomniane… Powrót do nich jest możliwy w toku psychoterapii, w obecności rozumiejącej, wspierającej i empatycznej osoby, profesjonalisty dającego poczucie bezpieczeństwa, towarzyszącego i uławiającego przejście trudnej przeprawy do przeszłości. 
Z domu rodzinnego wynosimy skarby. Skarbem jest miłość rodziców, która pozwala miłość ofiarować drugiemu człowiekowi i miłość od niego przyjąć oraz obdarzyć miłością dzieci. Skarbem jest zachwyt nad światem, który pozwala dostrzegać piękno w przyrodzie, sztuce i ludziach. Skarbem jest czułość i dotyk pozwalający z podobną wrażliwością zbliżyć się do drugiej osoby, dać pieszczoty dzieciom, do serca „przytulić psa”. Wynosimy też skarby mądrości rodziców, ich przebaczający uśmiech pozwalający z równą wielkodusznością traktować innych; napomnienia, które brzmią nam w uszach, gdy zbliżamy się do cienkiej czerwonej linii; uczciwość w traktowaniu ludzi, zadań i spraw, a także zdrową troskę o bliskich, która pozwala nie zamartwiać się, ale dyskretnie towarzyszyć lub wspierać bliskich nam ludzi. Wynosimy relację pomiędzy wiarą, przekonaniami i postępowaniem wobec innych i samych siebie; a wreszcie poczucie jedności ze światem przyrody, pozwalające szanować rośliny i zwierzęta, gdyż odczytujemy, że tworzymy jedność, której naruszenie zaburza porządek rzeczy, a której ochrona zwiększa szanse uratowania naszego świata.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI