Mam przed sobą szklaną kulawą świnkę i lupę na trzech nóżkach – od kiedy pamiętam stały na biurku mojego Ojca, zresztą tym samym, na którym teraz stoi mój komputer. W pokoju obok oprawione zdjęcia Rodziców, a na ścianach obrazy Dziadka. To wszystko skarby rodzinne wyniesione z domu, bezcenne, choć dla postronnego obserwatora być może banalne lub niezrozumiałe.
Czym są skarby rodzinne? Pamiątkami? Słoikami z rarytasami z domowej kuchni albo smalcem, który pozwolił przetrwać okres głodu? Złotą monetą ukrytą podczas okupacji w obcasie, za którą można było wykupić wolność, życie lub chleb?
A może pamięcią naszych bliskich, jaką nosimy w sobie, i wewnętrzną rozmową, jaką z nimi prowadzimy i która nie kończy się nawet, gdy ich już nie ma tu z nami. A czasem dopiero wtedy się zaczyna…
Tato, byłbyś ze mnie dumy
„Tato, byłbyś ze mnie dumny” albo „Mamo, byłabyś zadowolona wiedząc, że ja…” – ileż razy słyszeliśmy to stwierdzenie, zwłaszcza na amerykańskich filmach. Czy jest to wyraz szczególnie silnych więzi rodzinnych za oceanem? Niekoniecznie, ale z pewnością etosu rodzinnego, w którym rodzice mają być dumni ze swych dzieci, a dzieci potrafią zrobić coś, co na tę dumę zasługuje. Prosty układ oparty na zasadzie wolności i wzajemności – bo raczej to jest cechą znamienną amerykańskich rodzin. Dzieci mają iść w życie swoją drogą, stosunkowo wcześnie mogą (a nawet powinny) się uniezależnić i robić w życiu coś nie mniej wartościowego w porównaniu do rodziców, choć czasem niezgodnie z ich oczekiwaniami.
Rodzice już często nie żyją, kiedy padają te sakramentalne wyznania, albo nie ma z nimi kontaktu. Niemniej świadomość ich istnienia i zapotrzebowania na aprobatę i dumę z dokonań dziecka przekracza barierę czasu, życia i śmierci… Kiedyś, a było to niemal pół wieku temu, Heinz Kohut, austriacki neurolog i twórca kierunku self w psychoanalizie, pisał, że każdy człowiek potrzebuje obiektów wspierających. Mogą nimi być rodzice albo nauczyciele, którzy dostrzegli w nas iskrę bożą, a także znajomi, katecheci, a czasem nieznajomi ludzie, którym udało się czymś zaimponować albo którzy powiedzieli kiedyś: „Uda ci się”, „Potrafisz”, „Zrób to!”. I pozostają w pamięci jako owe obiekty wspierające, czyli osoby dyskretnie towarzyszące w sytuacjach trudnych, przywoływane myślą w czasie zagrożeń lub wyzwań. Pomagają radzić sobie – tak jak niegdyś, kiedy dali wyraz temu, że wierzą w nas i nasze możliwości. Dobrze mieć takie obiekty, dobrze czasem usłyszeć ich głos i za nim pójść. Dobrze też być dla kogoś obiektem wspierającym…
Co zatem wynosimy z domu rodzinnego?
POLECAMY
Odpowiedź pierwsza: miłość i frustrację
Z domu wynosimy z pewnością wiele doświadczeń składających się na tak zwany „normalny obraz świata”. Normalny, czyli taki, do którego przyzwyczailiśmy się, nauczyliśmy się w nim żyć. Ten pierwszy obszar adaptacji. Podświadomie oczekujemy, że świat i relacje międzyludzkie będą jakoś podobne do tych, których doświadczyliśmy w dzieciństwie i młodości. Łatwo dostrzec, że w przypadku zdrowych rodzin otrzymujemy niezłe przygotowanie do życia w normalnym (lub nawet wzorcowym) świecie. Trudno zarazem nie dostrzec, że te wyuczone wzorce mają też swoje ograniczenia, ponieważ świat i relacje międzyludzkie nie zawsze do nich pasują, czasem bywają trudne lub „nienormalne”.
A co w przypadku, gdy dom był dysfunkcyjny? Wówczas świadomość ma dwa bieguny: nosimy w sobie świat realny – czasem głęboko patologiczny, i świat pożądany – ten spokojny, dający oparcie, kochający, widziany u innych, siłą rzeczy upragniony i… niemożliwy do spełnienia. Co daje dom rodzinny? Dom, jaki by nie był, przygotowuje do radzenia sobie w takim środowisku, jakim jest on sam. A to oznacza, że można nie tylko przywyknąć do patologii, ale też nauczyć się w niej czy z nią żyć. Psychologowie z reguły pracują z ludźmi, którzy tego nie potrafili, dla których poziom stresu był zbyt wysoki, a patologia zbyt inwazyjna, co przy indywidualnej wrażliwości doprowadziło do zaburzeń.
Dom rodzinny jest pierwszą szkołą życia. Uczy zarówno reguł, jakie w nim funkcjonują, jak i radzenia sobie z urazami, frustracją, niezrozumieniem czy niesprawiedliwością. To ma dobrą i złą stronę. Dobra jest taka, że dom, który uczy na co dzień kontaktu z drugą osobą i grupą wrażliwości uczuciowej, moralnej, społecznej, ogólnie aksjologicznej, czyli wprowadza w świat wartości, daje mocną podstawę idealizmu i nadziei, że świat tworzony przez ludzi może być dobry, sprawiedliwy, przewidywalny. Dobrą stroną jest też trening odraczania potrzeb i odporności w sytuacjach trudnych – tym bardziej skuteczny, im łatwiej świat wraca do swej właściwej, bezpiecznej wersji. Taki trening jest nie do przecenienia, stąd błędy rodziców i liczne niedoskonałości życia rodzinnego oraz wzajemnych relacji mają sens adaptacyjny, a poczucie winy rodziców za (niezamierzone) błędy, jakie popełnili, nie zawsze jest słuszne. Te wszystkie niedoskonałości nieźle przygotowują do życia, sprzyjając nabywaniu odporności i dojrzałości.
Mówiąc nawiasem, psychologowie zajmujący się rozwojem osobowości dzieci w okresie niemowlęctwa i wczesnego dzieciństwa ukuli termin „...