Religia na amerykańską modłę

Wstęp

W Stanach Zjednoczonych niemal na każdym skrzyżowaniu ulic, obok lub naprzeciw stacji benzynowej, na skraju niemal każdego parku stoi kościół albo kościółek. Ameryka jako imperium dominujące, od którego zależy postęp w prawie każdej dziedzinie, w tym także postęp światowego religijnego pluralizmu, najpierw musi dać sobie radę z własnym rozgorączkowanym spolaryzowaniem religijnym. Jak na ironię, pielęgnowanie chrześcijańskiego fundamentalizmu w USA dokonuje się ręka w rękę z walką z fundamentalizmem islamskim.

Gdy przed blisko 15 laty znalazłam się jako emigrantka w Ameryce, posiadałam dość uproszczony obraz narodowej religijności, ukształtowany przez polską tradycję Kościoła rzymskokatolickiego. Być Polakiem oznaczało (i wciąż oznacza) być katolikiem. Wiedziałam,
że w Stanach Zjednoczonych, kraju u swych źródeł protestanckim, istnieje religijny pluralizm, a Amerykanie są najbardziej religijnym narodem świata zachodniego. Nie miałam jednak pojęcia, jak wygląda amerykańska religijna codzienność.

To, co zobaczyłam, zaszokowało mnie. Niemal na każdym skrzyżowaniu ulic, obok lub naprzeciw stacji benzynowej, na skraju niemal każdego parku stoi kościół lub kościółek (zresztą bez jakiejkolwiek wyrafinowanej architektury, czasem wręcz przypominający stodołę) będący własnością na przykład Kościoła Jezusa, Kościoła Jezusa Chrystusa czy Kościoła Prawdziwego Jezusa (tak, nie ma tu pomyłki redakcyjnej!). Dla stworzenia odrębnej wspólnoty kościelnej wystarcza bowiem, by ktoś, kto proponuje własną interpretację jakiegoś fragmentu Biblii, przyciągnął do siebie grupę wiernych. Obok tych malutkich są też społeczności ogromne, liczące tysiące wiernych. Ciekawe, że jedne i drugie tętnią religijnymi ceremoniami i społecznym zaangażowaniem (np. wspierają charytatywnie bezdomnych, chorych czy ubogich). Szokowały mnie także – wcześniej oglądane jedynie w amerykańskich filmach – dynamiczne rytuały kościelnych ceremonii z wołaniem „Alleluja!” (gdy w uniesieniu religijnym komuś z wiernych przyjdzie na to ochota), biciem braw po lub w trakcie kazania, ze wznoszeniem przy „Amen” rąk ku niebu albo z klaskaniem i tańczeniem w rytm rockandrollowej pieśni chwalącej Pana. Co ogromnie ważne, kościoły różnych denominacji chrześcijańskich sąsiadują zgodnie z synagogami i meczetami. Jak się niedawno zorientowałam – miałam szczęście przybyć do USA w czasie bumu religijnego pluralizmu i religijnej harmonii.

Stany Zjednoczone, początkowo kraj chrześcijański, a następnie judeochrześcijański, w latach 60. minionego wieku otworzyły się na religie azjatyckie, zapożyczając od nich różne elementy. Na przykład medytacje stały się niemal nieodłączną częścią życia społecznego – w latach 90. w porze lanczu na trawniku przed budynkiem Kongresu medytowali jego pracownicy (i nie tylko oni).

Lata 60. to także okres, w którym rozpoczęła się fala migracji muzułmanów do USA. Wyznawcy islamu doświadczyli przyjęcia, które pozwoliło im czuć się swobodnie: nie tylko mogli bez przeszkód chodzić do meczetów, ale niektóre firmy dawały im możliwość pomodlenia się do Allacha w specjalnie wyznaczonych pomieszczeniach, często zresztą dokładnie obok pokoi pracowników żydowskiego pochodzenia.

Nie czując zagrożenia ze strony amerykańskiego chrześcijaństwa, różni religijni przybysze synchronizowali swoje religie z życiem społeczno-obyczajowym. Na przykład żydowskie święto Chanuka (czyli Święto Świateł) zaadaptowało wiele elementów Bożego Narodzenia (oba są obchodzone niemal jednocześnie). Wyznawcy wiary chrześcijańskiej także podchodzili do niej raczej dynamicznie i niezbyt ortodoksyjnie, naginając do własnych potrzeb zarówno rozumienie Jezusowych nauk (np. podnosili kontrowersyjny temat świętej Magdaleny jako ukochanej Jezusa, a nawet Jego żony), jak i wyglądu Chrystusa (na jednym z obrazów widziałam Go błękitnookiego, z wyraźnym blond połyskiem we włosach – był niemal... słowiańsko urodziwy). W latach 60. część amerykańskich Kościołów, szczególnie mormoni i wyznawcy Jehowy, podjęła misję religijną i zdobyła rzesze wyznawców na całym świecie.

Jednak w latach 90. w amerykańskich wspólnotach chrześcijańskich obudziły się – i od razu zabrzmiały donośnym echem – tendencje konserwatywne. Zaczęły powstawać kongregacje łączące różne odłamy protestanckie pod hasłem misji ewangelizacji świata. Ich członkowie przyjmują Biblię dosłownie, co w radykalnej wersji wyraża się na przykład protestami przeciw przekazywaniu w szkołach ewolucyjnej teorii pochodzenia człowieka. Są oni przekonani, że nawrócenie daje człowiekowi niezwykłą siłę, i dokumentują to w programach telewizyjnych i internetowych, pokazując w nich spektakularne uzdrowienia nawróconych. Ci nowo narodzeni chrześcijanie (new-born Christians) mają mandat zaufania społecznego. To dzięki niemu prezydent Bush zdobył popularność – w trakcie kampanii wyborczej obnosił się publicznie ze swoim powrotem na łono Kościoła i z odstawieniem alkoholu.

Obok tych konserwatywnych zdarzają się megawspólnoty podchodzące do wiary krańcowo liberalnie. Na przykład kilka lat temu dwaj protestanccy pastorzy złożyli wizyty tysiącom mieszkańców Chicago. Tych, którzy deklarowali się jako wierzący, ale niepraktykujący, pytali, dlaczego nie chodzą do kościoła. Zainspirowani tymi wywiadami stworzyli Kościół, który odpowiadał na różne duchowe i materialne potrzeby ludzi, proponował wachlarz sposobów wyznawania wiary, często zresztą drastycznie odbiegających od moralności religijnej. Ten skrajnie liberalny trend w amerykańskiej rzeczywistości jest jednak dzisiaj raczej marginalny.

Zdaniem...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI