Podglądanie zamiast, przed i po

Wstęp

Podglądanie bliźnich jest stare jak świat, nigdy jednak nie przybrało takich rozmiarów jak w naszych czasach. Dlaczego? Bo współcześni ludzie tęsknią za intymnością i bliskością z drugim człowiekiem, rozpaczliwie poszukują mocnych więzi rodzinnych i społecznych, których nie potrafią już budować.

Ludzie podglądają bliźnich od zawsze – przez dziurki od klucza, szpary w płocie, zza przysłoniętych zasłonek czy uchylonych drzwi. Plotkują o nich przy każdej nadarzającej się okazji, w wielkiej tajemnicy powierzają znajomym sekrety innych znajomych. Jednak nigdy dotąd podglądanie bliźnich nie osiągnęło takich rozmiarów, jak w ostatnim dziesięcioleciu. Przestało być zwykłym podglądaniem, stało się masowym podglądactwem. Właściwie nie ma takiej dziedziny życia, nawet najbardziej intymnej, która byłaby niedostępna dla szerokiej publiczności. W pierwszym z brzegu kiosku można kupić magazyny wypełnione mniej lub bardziej prawdziwymi doniesieniami z życia ludzi sławnych i mniej znanych. W Internecie wystarczy otworzyć odpowiednie witryny, żeby minuta po minucie oglądać życie innego człowieka, śledzone przez kamery.

Albo nie ruszając się z fotela, włączyć telewizor i z milionami widzów tygodniami podglądać, co dzieje się w grupie ludzi zamkniętych w specjalnym domu pod okiem kilkudziesięciu kamer rejestrujących wszystkie, nawet najbardziej intymne zdarzenia. Zaś jedynym celem oglądanych jest zaskarbić sobie jak największą sympatię widzów i współtowarzyszy, bo to daje gwarancję przetrwania do końca emisji programu (jedni i drudzy w systematycznych głosowaniach decydują, kogo wykluczyć z grupy) i otrzymania dużej wygranej. W wielu europejskich krajach programy takie ogląda ponad połowa telewizyjnej widowni. To samo dzieje się też od kilku tygodni w Polsce (w eliminacjach do polskiej edycji „Wielkiego Brata” wzięło udział ponad 10 tys. osób, a każdy odcinek ogląda ponad cztery miliony rodaków).

Liczni komentatorzy masowego podglądactwa nie kryją swego obrzydzenia. Traktują to zjawisko jako coś całkowicie irracjonalnego i niewytłumaczalnego w swej brzydocie. Jeśli już podejmują próby jego wyjaśnienia, ograniczają się zazwyczaj do oskarżania współczesnych środków masowej komunikacji (telewizji, Internetu) o kreowanie sztucznych potrzeb konsumpcyjnych i nakłanianie do podejmowania rzekomo nienaturalnych działań. Naszym zdaniem, środki masowego przekazu czy – ogólniej – wytworzone przez człowieka technologie z reguły nie kreują nowych potrzeb. Podsuwają jedynie nowe sposoby zaspokojenia potrzeb starych jak ludzka natura. Nowe technologie pozwalają skuteczniej osiągać cele, które już wcześniej były przez ludzi pożądane, ale trudno dostępne. Np. XX-wieczna poligrafia, a potem telewizja i Internet dały możliwość rozpowszechniania treści pornograficznych. I faktycznie zalała nas fala pornografii, a przynajmniej połowę z nas – bowiem tego rodzaju wydawnictwa oglądają przede wszystkim mężczyźni. Większości kobiet pornografia nie interesuje. Podobnie mężczyzn mało obchodzą harlequiny i seriale z kanału Romantica.

Chcę należeć do nas


Pojawienie się teraz masowego podglądactwa uważamy za konsekwencję zetknięcia się trzech czynników: psychologicznego, czyli uniwersalnej potrzeby przynależności społecznej i więzi z innymi; socjologicznego, czyli rozpadu wielkiej rodziny, dezintegracji społeczności lokalnych oraz możliwości łatwego i szybkiego przenoszenia się z miejsca na miejsce, co skutkuje tymczasowością wielu relacji społecznych; oraz technicznego – rozwoju środków masowego przekazu, szczególnie telewizji i Internetu.

Sądzimy, że współczesne podglądactwo jest pewną formą zaspokojenia odwiecznej potrzeby przynależności. Służą temu nowe technologie, które bądź to tworzą namiastkę i złudzenie intymności, bądź też umożliwiają zmianę formy nawiązywania intymnych kontaktów. Na skutek wspomnianych przez nas zmian społecznych (rozpad wielkiej rodziny, migracje) kontakty owe coraz trudniej utrzymywać za pomocą starych i dobrze sprawdzonych sposobów, wystarczających naszym dziadkom i bohaterom lektur z dzieciństwa i młodości (zainteresowanym polecamy „Chłopów” Władysława Reymonta, a szczególnie sceny w karczmie oraz opis darcia pierza).

Nie ulega wątpliwości, że człowiek ma silną potrzebę przynależności społecznej – bycia cząstką jakiegoś ponadjednostkowego „my”, czyli grupy, której trwałość opiera się na częstych i bezpośrednich kontaktach między jej członkami. Służy ona ochroną, wsparciem i pomocą. Grupa jest także dawcą znaczeń, wartości i norm. To dzięki niej wiemy, czego się spodziewać po przedstawicielach innych grup (stereotypy), jak należy postępować, a jakich zachowań unikać (normy), do jakich celów dążyć, a jakie odrzucać (wartości).

Wrodzonym początkiem i przejawem potrzeby przynależności jest bardzo wczesna zdolność do rozpoznawania i zapamiętywania ludzkiej twarzy. Liczne eksperymenty Judith Langois potwierdziły, że już noworodki dłużej patrzą na rysunek twarzy niż na obrazek z przemieszanymi jej częściami. Ta szczególna właściwość ludzkiej percepcji utrzymuje się zresztą przez całe życie – jako dorośli zapamiętujemy twarze lepiej niż inne obrazy o podobnym stopniu złożoności. Przyczy-nia się do tego m.in. spontaniczna i automatyczna (nieświadoma) tendencja do naśladowania mimiki innego człowieka.

Potrzeba kontaktów i więzi z innymi ludźmi utrzymuje się u większości z nas przez całe życie. Znaczną jego część poświęcamy na jej zaspokojenie – z różnym skutkiem. Np. w niedawnych badaniach CBOS przeprowadzonych na próbie ogólnopolskiej, aż 84 proc. respondentów stwierdziło, że ma kogoś, z kim „może porozmawiać o wszystkich swoich kłopotach i problemach”. Co ciekawe, większość badanych zgadza się także z opinią, że współcześni Polacy mają dla siebie coraz mniej czasu, a niedawne badania Janusza Czapińskiego wskazują na to, że mamy przeciętnie coraz mniej przyjaciół.

Homo sapiens wyewoluował jako gatunek żyjący w grupach liczących sobie kilkudziesięciu osobników. Dzisiaj niewiele się zmieniło – żyjąc w wielkim mieście, w którym moglibyśmy mieć 10 tysięcy znajomych i przyjaciół, w rzeczywistości mamy ich ze dwie-trzy dziesiątki. Wśród nich upływa nasze życie i rozgrywają się wszystkie psychiczne i interpersonalne dramaty. Liczne dane dotyczące potrzeby przynależności podsumowane niedawno przez Roya Baumeistera i Marka Leary’ego przekonują, że ludzie przez całe życie zachowują dużą łatwość budowania przynależności społecznej, z trudem takie więzi zrywają i bardzo źle znoszą wykluczenie z grupy, do której należeli.

Do zaspokojenia potrzeby przynależności społecznej nie wystarczają zwykle nawet najgłębsze kontakty między dwojgiem ludzi. Dodatkowo muszą one być dość trwałe oraz stać się elementem sieci innych stałych relacji społecznych, stanowiących niezbędne środowisko dla przyjaźni czy związku miłosnego. Badacze więzi małżeńskiej wskazują, że ważnym czynnikiem podtrzymującym jej stabilność jest otoczenie społeczne, które traktuje dwoje ludzi jako parę, oczekuje, że ich związek będzie trwał, a jego trwałość traktuje jako wartość. O trwałości i jakości więzów miłości czy przyjaźni decyduje więc nie tylko to, co dzieje się między samymi zainteresowanymi, ale i to, jak są traktowani przez swoje środowisko. Zebrane przez Davida Bussa badania antropologów kulturowych nad społeczeństwami przedindustrialnymi przekonują, że zarówno alianse, jak i związki seksualne między dwojgiem ludzi – a więc dwa typy relacji najważniejsze z punktu widzenia gry o przetrwanie i sukces reprodukcyjny – są przedmiotem najżywszego zainteresowania społeczności (często i z upodobaniem się o nich mówi), a także przedmiotem konsensusu (panuje dość powszechna zgoda, kto z kim i w jak...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI