Bardzo często, szukając przyczyn swojego szczęścia lub nieszczęścia, oglądamy się daleko za siebie. Zwykle lądujemy w naszym dzieciństwie. Poszukujemy w nim dramatycznych scen, za wszelką cenę chcemy ustalić kolejność zdarzeń, przeanalizować każdy detal, każdy fakt. Tak jakbyśmy chciały znaleźć tam coś, co przyniesie nam ulgę – bo pozwoli nam zrozumieć. Szukamy jakiejś wstrząsającej sytuacji, przełomowego wydarzenia, osób, które nas skrzywdziły lub miały taki zamiar. Krótko mówiąc, kogoś lub czegoś, co tłumaczyłoby, dlaczego jesteśmy takie, jakie jesteśmy, a jednocześnie pomogło nam poczuć ulgę, zrozumieć siebie.
POLECAMY
Ale czy taki sposób patrzenia na przeszłość pomaga? Nie bardzo. A na pewno nie zawsze. Oczywiście nie chodzi o to, że nasze dzieciństwo nie ma wpływu na to, kim jesteśmy. Przeciwnie – jest jednym z kluczowych etapów naszego życia i w dużym stopniu wpływa na jego kształt. Rzecz w tym, że szukamy w nim nie tego, co trzeba. Przyglądanie się dalekiej przeszłości i szczegółowe analizowanie zdarzeń niewiele wnosi. Dlaczego? Bo to, czego doświadczamy jako dzieci, jest przez nas zupełnie inaczej widziane, kiedy stajemy się dorosłymi. Sytuacje, które mogły mieć dla małej dziewczynki ogromne znaczenie, mogą umknąć uwadze penetrującej swoją przeszłość dojrzałej kobiecie. Często słyszę od swoich klientek: „Miałam normalny dom, nikt mnie do niczego nie zmuszał, nie wiem, skąd w takim razie u mnie ta ciągła presja, że powinnam być lepsza”. Tylko że w domu nie musi się dziać nic naprawdę złego, żeby dziecko nauczyło się starać ponad swoje siły i w ten szczególny sposób zwracać na siebie uwagę.
To nie skala zdarzeń i spektakularność faktów są najistotniejsze, ale okoliczności, w jakich się wydarzyły. A także reakcja rodziców na te zdarzenia. Jeśli mama lub tata, chcąc nas zdopingować do dalszych starań, często używali sformułowania „postaraj się bardziej, przecież wiem, że potrafisz”, mogło to dla nas oznaczać, że są niezadowoleni. Że musimy dać z siebie więcej. Jako dzieci poza opinią rodziców nie mamy żadnych instrumentów, które pomogłyby nam wytłumaczyć sobie to, co się dzieje dookoła nas. Za mało wiemy, za mało przeżyliśmy. Doświadczamy rzeczywistości subiektywnie, po swojemu – adekwatnie do możliwości i wieku, rejestrując wnioski w dziecięcych głowach i sercach. I dlatego warto pamiętać, że coś, co sprawiło, że jako małe dziewczynki nauczyłyśmy się postępować w określony sposób, w oczach dorosłej kobiety nie musi urastać do rangi punktu zwrotnego.
Przeżywamy trudne uczucia, ale nie do końca wiemy, co je spowodowało.
Zwłaszcza że „jeśli chodzi o nasze uczucia, fakty nie zawsze mają kluczowe znaczenie”.
To zdanie usłyszane podczas jednego z wykładów w Instytucie Psychologii Zdrowia (studiowałam tam psychoterapię) stało się punktem zwrotnym nie tylko w mojej pracy z klientami, lecz także w moim prywatnym życiu. Zrozumiałam, że penetrowanie własnego dzieciństwa, próby rozpatrywania ówczesnych zdarzeń nie mają sensu, jeśli się nie weźmie pod uwagę tego, w jaki sposób je przeżywałyśmy. A przecież, tak jak już pisałam wcześniej, każdy po swojemu widzi rzeczywistość.
Spróbuję to pokazać, opowiadając kilka historii. Zacznijmy od Marty…
MARTA
Jesteś taka mądra, zrozumiesz
Marta nie może się doczekać siedemnastej. Ubrana w czerwoną sukienkę, w prawdziwych, cienkich rajstopach – a nie w tych dziecięcych, grubaśnych, dla małych dziewczynek – co kilka minut spogląda na zegarek. Dzisiaj są jej siódme urodziny. Ale tak naprawdę pierwsze – bo po raz pierwszy będzie miała przyjęcie. Może miała już kiedyś, kiedy była mała, ale zupełnie tego nie pamięta. To było dawno temu, przed narodzinami Jasia.
Jej czteroletni braciszek przyszedł na świat z poważną wadą serca. Marta nie do końca rozumie, co to znaczy, ale wie, że to ważne. Rodzice i babcia bardzo się martwią o Jasia. Wielu rzeczy nie może jeść i trzeba bardzo uważać na to, jak oddycha. Trzeba też pilnować, żeby się nie przeziębił i nie płakał za często. Co najmniej kilka razy w roku musi jechać na parę dni do szpitala. Wtedy mama z tatą też jadą, a Marta zostaje z babcią w domu. Wie, że to nieładnie, ale bardzo się cieszy, kiedy przychodzą te dni. Smutno jej oczywiście z powodu brata i tak jak powinna, tęskni za nim. Jednak uwielbia czas spędzony z babcią. Są wtedy tylko we dwie, babcia pozwala jej bawić się w stylistkę i przymierzać buty mamy, jedzą frytki i razem oglądają bajkę na dobranoc. Niestety, urodziny Marty przez ostatnie lata wypadały albo wtedy, kiedy Jaś był w szpitalu, albo zaraz po jego powrocie do domu. Dlatego o przyjęciu nie było mowy. Goście to ryzyko infekcji, a poza tym hałas...
Oczywiście Marta jest mądrą dziewczynką i wszystko rozumie. Tym razem jednak będzie inaczej. Od prawie roku jej brat czuje się bardzo dobrze, lekarze mówią, że jego stan jest coraz lepszy. Może już wychodzić na dwór, od września będzie na kilka godzin chodził do przedszkola. Ale najważniejsze, że można już zaprosić gości do domu, można hałasować – przynajmniej trochę – czyli będą prawdziwe urodziny! Zabawa, prezenty i tort. Wspaniały tort w kształcie słońca, z siedmioma żółtymi promieniami. Na każdym promyku kolorowa świeczka. Po siedemnastej tata zapali je wszystkie, Marta pomyśli marzenie i zdmuchnie za jednym razem.
Strasznie się dłużył ten dzień, wszystko przebiegało jakby w zwolnionym tempie, ale już za chwilę miał nastąpić ten moment. Zjedzony obiad, babcia z mamą pozanosiły talerze do kuchni, a tata poszedł do pokoju po Jasia, który się właśnie przebudził. Kiedy wszyscy wrócili, babcia wniosła na sam środek stołu tort. Po zapaleniu świeczek wydawał się jeszcze piękniejszy. Płomyki migotały delikatnie, jakby słonko było czymś znacznie więcej niż kawałkiem pysznego ciasta. Marta nie mogła oderwać oczu. Wszyscy przy stole zamilkli – i to nie tylko ciocia Ewa, ciocia Janka i wujek Tomek, czyli dorośli, lecz także Kasia, Karolina i Ewa, przyjaciółki Marty ze szkoły.
Zrobiło się naprawdę uroczyście.
Wtedy mama podeszła do Marty, otuliła ją ramieniem i powiedziała: „Skarbie, to twój dzień, zamknij na chwilę oczy i pomyśl jakieś marzenie. A kiedy będziesz gotowa, otwórz oczy i z całej siły zdmuchnij świeczki”.
Kiedy tak stała rozmarzona z zamkniętymi oczami, rozległ się głośny płacz Jasia. Wyrwana ze swojego świata Marta spojrzała na to, co się dzieje przy stole. Babcia usiłowała siłą powstrzymać jej młodszego brata, który z wyciągniętymi rączkami zbliżał się do tortu.
„Ja chcę, ja! Daj mi, daj!” – krzyczał przez łzy Jaś.
Marta, podobnie jak goście, zamarła w bezruchu, czekając na dalszy rozwój sytuacji.
„Martusiu, daj mu zdmuchnąć te świeczki. Jesteś taka mądra, zrozumiesz. To przecież drobiazg, a on się nie uspokoi inaczej” – głos taty przerwał milczenie.
Trzydzieści lat później…
Kiedy Marta opowiada tę historię po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, płacze. Tyle razy w życiu była „mądrą dziewczynką”, tak perfekcyjnie nauczyła się rezygnować ze swoich spraw, tak często udowadniała innym, że gotowa jest dla nich zrobić prawie wszystko, że rozumie ich sytuację bardziej niż swoją. Zawsze się jej wydawało, że naprawdę ma ochotę się poświęcać, że taka po prostu jest. Taka, czyli silna i mądra. Nawet jeśli próbowała myśleć inaczej, czuła się, jakby grzeszyła, jakby robiła coś złego. Nie zdawała sobie także sprawy z tego, że bycie „mądrą” trzydzieści lat temu dla małej Marty oznaczało coś zupełnie innego. Pomagało jej pogodzić się z tym, czego nie dostaje, uwierzyć, że jak będzie dalej taka „mądra”, w końcu otrzyma to, czego potrzebuje i czego pragnie.
Oczywiście, na to, jak przebiegało jej życie, podobnie jak w przypadku każdego z nas, wpłynęło z pewnością jeszcze wiele innych czynników. O kilku z nich, przytaczając historie innych bohaterek, opowiem później. Jednak emocje, jakie towarzyszyły Marcie, gdy przywołała w pamięci obraz swoich siódmych urodzin, świadczą o znaczeniu, jakie nadała tamtemu zdarzeniu. A dokładniej, o sile wykształconych w dzieciństwie sposobów radzenia sobie z brakiem uwagi – bo przecież o nią chodziło – i oczekiwaniu na to, że wreszcie ją dostanie.
Nie ma tu niczyjej winy. Nie można mówić o traumatycznych doświadczeniach czy rodzicielskich zaniedbaniach. To naturalne, że jeśli jedno z dzieci choruje, rodzice instynktownie poświęcają mu więcej uwagi. Tego wymaga sytuacja. Szczególna troska, nadzwyczajna opieka to konsekwencje konkretnej sytuacji, a nie zła wola. Taka jest rzeczywistość, ale uczucia nimi spowodowane w wewnętrznym świecie drugiego dziecka tworzą zupełnie nowe fakty. To, że rodzice nieświadomie postępują w sposób, który pozbawia dziecko poczucia, że jest wystarczająco ważne czy kochane, nie umniejsza faktu, że ono się tak czuje. Jego subiektywny sposób przeżywania przyczynia się do interpretowania rzeczywistości w określony sposób. Marta potrzebowała uwagi w takim samym stopniu jak jej chory brat. Prawdopodobnie rozumienie tego, że jej nie dostaje, przerastało jej dziecięce możliwości. Starała się, bo wiedziała, że tego oczekują od niej rodzice. Za te starania była nagradzana pochwałą, czyli jedyną formą docenienia, na jaką ze względu na okoliczności mogła liczyć. Prawdopodobnie to ukształtowało jej wyobrażenie o jej roli w rodzinie, o jej znaczeniu.
To wyobrażenie pozostaje często na znacznie dłużej, niż trwa dzieciństwo. Zwłaszcza jeśli mały człowiek ułoży sobie w głowie kolejne zdarzenia w sposób, który go w tym przekonaniu utwierdzi. Będzie szukać własnych sposobów zwrócenia na siebie uwagi rodziców. Jeśli przekona się, że jego strategia pomaga mu poradzić sobie z problemem, z jego tęsknotami i pozwala poczuć się lepiej – zobaczy, że „to działa” – ta strategia stanie się integralnym elementem jego postępowania. Nie tylko w dzieciństwie.
Fragment pochodzi z książki „Luz, i tak nie będę idealna” Tatiany Mindewicz-Puacz, której wznowienie właśnie ukazało się nakładem Wydawnictwa Agora.
Książkę można kupić tutaj: https://bit.ly/LUZ_I_tak_nie_bede_idealna