Ludzie są fajni

Ja i mój rozwój Praktycznie

Gdy straciliśmy wszystko, walczyłam o życie od nowa. Najważniejsze, że byliśmy zdrowi. Zrozumiałam, że to, w jakim stopniu będziemy dotknięci psychicznie, zależy od tego, czy pozwolimy, żeby to zdarzenie podcięło nam skrzydła. Nie podcięło.

KATARZYNA SZULC-ROZMYSŁOWICZ od ponad dwudziestu lat mieszka w Bieszczadach, gdzie wraz z mężem prowadzi pensjonat „Przystanek Cisna”. Z wykształcenia jest bibliotekarką. Wydała własną książkę kucharską Kuchnia wegetariańska. Kilka lat temu jej rodzina straciła w pożarze wszystko, ale z pomocą przyjaciół i ludzi dobrej woli zbudowali swoje życie na nowo.

JOANNA STRZAŁKO: Pożar zabrał Pani dom i praktycznie wszystko, co w nim było. Wraca Pani często do tego dnia?
KATARZYNA SZULC-ROZMYSŁOWICZ: Zrobiłam raz taką wiwisekcję. Gdy wybuchł pożar, wśród naszych gości była studentka dziennikarstwa. Chwyciła za aparat i zrobiła serię zdjęć. Dostałam je na płycie. Gdy je potem zobaczyłam, próbowałam odtworzyć te chwile. Ale dziś? Ja to już gdzieś tam odcięłam. Chcę pamiętać dobre chwile w tym domu, bo to był fajny czas – byliśmy młodzi, Andrzej zrobił tam nasze pierwsze łóżko, sadziłam tam moje pierwsze kwiaty, tam się urodziła Agata, nasza córka. Jak się spalił dom, to strasznie mi było szkoda Andrzeja, bo każdy gwóźdź, każdą deskę, wszystko tam znał.

Mąż sam go wybudował?
Kupiliśmy starą szkołę w Cisnej. Część wyremontowaliśmy, część dobudowaliśmy. Początki były trudne, bo zimą po kąpieli zamarzała podłoga. Ale to były Bieszczady, a nie blok czy klatka schodowa. Jak przyszła wiosna, wychodziłam na bosaka na trawę przed domem. Dla Agatki to było wymarzone miejsce – blisko do rzeki, duży, ogrodzony teren, plac zabaw, blisko szkoła i rówieśnicy. Czułam, że spełniło się moje marzenie.

Pożar był w nocy?
Nie, około jedenastej przed południem. Ogień na dachu zauważyła pani Halinka ze szkoły. Przybiegła i krzyczy na wejściu: „Palicie się!”. A Andrzej jeszcze tak żartuje: „Może, Halina, dzień dobry najpierw?”. Dopiero po chwili zrozumiał, że ta wizyta to nie żart.

Śni się Pani ten dzień?
Nie. Mam bardzo ładne sny, kolorowe. Jak je opowiadam Andrzejowi, to mówi, że to się na film nadaje. Lubię latać samolotami i często w snach latam. Nad Bieszczadami.

Skąd ta miłość do Bieszczad?
Wychowałam się na Śląsku, na osiedlu. W szkole średniej zaczęłam jeździć w Beskidy. Potrzebowałam czystej wody i powietrza. Jeden z kolegów, taki hippis, zaproponował wyjazd w Bieszczady.

Wtedy je Pani odkryła?
Bieszczady funkcjonowały w mojej pamięci dzięki tacie. Jeździł nad San do ludzi, którzy mieli konie. Gdzieś mi zapadło, że on te Bieszczady kochał. Zmarł, gdy byłam mała, więc niewiele tych jego opowieści było. Mama je trochę przez powtarzanie utrwaliła. Pracował w straży przemysłowej, zajmował się bezpieczeństwem ośrodków kolonijnych i wczasowych. To były atrakcyjne miejsca i zabierał mnie w delegacje. Pamiętam, że zawsze brał dzień wolny, by pozwiedzać. Jak byliśmy razem w Karkonoszach, tłumaczył mi w drodze na Śnieżkę, że w górach to honorowo jest chodzić, a nie wjeżdżać na szczyt.

Wróćmy do tej pierwszej wyprawy w Bieszczady.
Kwiecień. Pociąg „Bieszczady” z Katowic za pięć dwunasta w nocy, na rano w Zagórzu. Idziemy z Kalnicy do Tworylnego. Im bliżej Sanu, tym bardziej wiosennie. I nagle taki widok: nieistniejąca już wieś, schody prowadzące do ruin dworu, stary cmentarz, stajnie. I to wszystko w młodziutkiej, budzącej się do życia trawie. Od razu się zakochałam! Do doliny szło się przez przełęcz. Idziemy, stajemy pod jabłonią, wokół cisza absolutna i nagle wychodzi stado saren i jeleni. Ten przystanek, by nasycić wzrok doliną, stał się później rytuałem.
Tworylne zaprosiło nas najpiękniej jak można. W dolinie stał domek. Jedni mówili, że to domek myśliwski, inni, że go zbudowano na potrzeby filmu „Ranczo Teksas”. No i zamieszkaliśmy na jakiś czas w tej chałupie. To wtedy zaczęłam kombinować, żeby zostać na stałe w Bieszczadach.

Ile miała Pani lat, gdy się tu przeniosła?
Dwadzieścia dwa. Skończyłam szkołę bibliotekarską, bo wcześniej dostałam cynk od policjanta z Cisnej, że będzie etat, bo „Jóźwikowa odchodzi na emeryturę za dwa lata”. I rzeczywiście dostałam pracę na pół etatu w miejscowej bibliotece szkolnej. Na początku miałam kłopot ze znalezieniem mieszkania. Rozbiłam więc namiot i do pracy chodziłam z kempingu. Miałam taką spódnicę nieg...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI