Czwartek, 4 sierpnia 2005 roku. Chłodny, przejrzysty dzień. „Nie wychodź lepiej z domu” – usłyszałam od kogoś. Dlaczego? Wyjaśnił mi Thursday effect. Już tydzień wcześniej w „The Guardian” pisano o podwyższonym ryzyku; przypominano, że zamachy z 7 lipca (52 ofiary śmiertelne) i 21 lipca wydarzyły się w czwartek. Kiedy więc nadchodzi kolejny czwartek, na wszystkich stacjach metra pojawiają się uzbrojeni policjanci. Takiej mobilizacji Londyn nie widział od czasów drugiej wojny światowej. Jak podał sir Ian Blair, pełnomocnik policji, na ulicę wyszło około 6 tys. funkcjonariuszy. Połowa z nich jest uzbrojona. Można zobaczyć, jak dzierżą karabiny MP5 i rewolwery Glock 17. Oficjalnie podano, że wzmożona kontrola nie wiąże się z żadnym konkretnym zagrożeniem, ale właśnie z niepokojem odczuwanym przed kolejną „rocznicą”. W ostatnim tygodniu wiele osób zrezygnowało ze środków komunikacji miejskiej. Rzecznik British Transport powiedział, że 50 tys. ludzi więcej wsiadło na rowery. Otwarte po atakach Piccadilly Line i Circle Line kursują rzadziej, chociaż wszystkie stacje są czynne: liczba pasażerów spadła o 15 proc., a w weekendy nawet o 30 proc. W metrze i autobusach podróżują tajni agenci, próbują wypatrzyć potencjalnych zamachowców. Gazety piszą o Londynie jako o nowej Jerozolimie lub nowym Belfaście.
Kiedy w zeszłym roku sir John Stevens, ówczesny szef londyńskiej policji, powiedział, że ataki są nieuniknione, oskarżono go o sianie paniki. Pomimo zaprzeczeń jasne jednak było – zwłaszcza po tragedii w Madrycie – że zamachy są kwestią czasu. Badania przeprowadzone przez Robina Goodwina, Michelle Willson i Stanleya O. Gaines’a Jr. z Brunel University w maju i wrześniu 2003 roku pokazały, że aż 66 proc. respondentów uważa atak za prawdopodobny. Londyn dość długo pozostawał odporny na fenomen terrorystów samobójców i – jak pisze izraelska dziennikarka Daphna Baram („The Guardian” z 22 lipca 2005 roku) – nawet doświadczenia z IRA nie pomogły przygotować ludzi na fakt, że ktoś tak bardzo chce ich śmierci, że decyduje się poświęcić swoje życie. Najtrudniejsze zaczyna się jednak, gdy opadnie pył po eksplozjach. „Złapałam się na tym – wyznaje Daphna – że wychodząc z domu, zakładam pasującą do siebie bieliznę. Nie chciałabym, żeby pokazano mnie w tel...
Londyn, czwartek rano
Mieszkańcy Londynu przeżyli szok. Ale najtrudniejsze zaczęło się wtedy, gdy opadł pył po eksplozjach. „Złapałam się na tym - wyznała Daphna Baram, dziennikarka - że wychodząc z domu, zakładam pasującą do siebie bieliznę. Nie chciałabym, żeby pokazano mnie w telewizji leżącą na noszach w majtkach Bridget Jones i staniku nie do kompletu”. Życie londyńczyków po zamachach terrorystycznych przybliża Kinga Kunowska.