Tymczasem nie jest wykluczone, że łatwo wpadamy w ręce przekupniów, którzy przed świątynią masowej konsumpcji rozwijają swoje pozłotki, kusząc nas kolorowymi opakowaniami czy rzekomo autentycznymi zeznaniami kobiety o tym, jak wyglądała przed i jak wygląda po. A przecież znakomita, w każdym razie przekraczająca połowę dorosłej populacji, część Polaków nie potrafi ze zrozumieniem przeczytać kolumny sportowej w gazecie, rozeznać się w rozkładzie jazdy autobusu, nie mówiąc już o wchłonięciu w siebie skomplikowanej wiedzy o tym, jak zażywać rozmaite pigułki, coraz częściej dostępne bez recepty. Jak zatem mają się oni poruszać w świecie konsumpcyjnych wyborów?
W latach 70. socjologowie z Birmingham przekonali się, że – nie wiedzieć czemu – drugie lub trzecie pokolenie imigrantów z resztek imperium, tj. z Indii czy z Pakistanu, żyje marniej aniżeli rdzenni Anglicy – choć jedni i drudzy pracują w tych samych hutach i otrzymują podobne wynagrodzenie. Okazało się, że zagadka jest stosunkowo łatwa do rozwiązania: ci pierwsi nie mieli nawyków i umiejętności kalkulowania, czy bardziej opłaca się robić zakupy w sklepiku na rogu, choć jest tam drożej, czy też lepiej pojechać do supermarketu na obrzeżach miasta, ponosząc koszty benzyny. Dzieci i wnuki imigrantów nie miały również nawyku pracowitego studiowania ogłoszeń o przecenach i kalkulowania relacji między subiektywną użytecznością nabywanych dóbr i ich ceną. W rezultacie jedni płacili za zaspokajanie swoich potrzeb konsumpcyjnych znacznie więcej niż drudzy czy – mówiąc inaczej – mogli za te same pieniądze kupić mniej.
Żyjemy więc w morzu publicznej, łatwo dostępnej informacji, ale trzeba umieć z niej korzystać. Zaczyna pojawiać się nowy wymiar społecznych nierówności, którym trudno przeciwdziałać i nie bardzo wiadomo, jak się z nimi uporać. W nowoczesnych społeczeństwach gwarantuje się ich członkom te same prawa – ludzkie, polityczne czy socjalne. Okazuje się jednak, że niewiele z tego wynika, bo korzystanie z tych praw wymaga takich czy innych nawyków, stosownych umiejętności i odpowiedniej wiedzy. Socjologowie i ekonomiści (np. niedawno Tony Atkinson) wskazywali wielokrotnie na tzw. take-up issue, czyli fakt, że wielu ludzi z różnych powodów – braku wiedzy, swoistego poczucia godności, braku odpowiednich nawyków – nie korzysta z tego, co im się należy. Na tej prostej i dość powszechnie znanej prawidłowości korzystają ci, którzy – chcąc zmniejszyć wydatki socjalne – nalegają, by wypłacać je tylko wtedy, gdy osoba uprawniona zgłosi odpowiednie roszczenie. I tu znowu pojawia się konieczność kalkulowania, czy wartość świadczenia warta jest wysiłku, jaki trzeba włożyć w uzasadnienie roszczenia.
Idąc nieco dalej, okazuje się, że możemy dojść do nader ryzykownych, ba – niemiłych wniosków. Jeśli w społeczeństwie ceni się cnoty erytokratyczne, jeśli na dodatek zdamy sobie sprawę z tego, że społeczna partycypacja wymaga od nas nieustannego wysiłku poznawczego (bo trzeba choćby wstępnie rozeznać się w cnotach kandydata, na którego chcemy głosować, trzeba przeczytać etykietkę na wspomnianej puszcze z kurczakiem bądź wiedzieć, jak napisać pozew skierowany prze...
Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.