„Każdy człowiek nosi w sobie piękno”. Wywiad z Michałem Bąkiem, autorem książki „Życiorysy ludzi z miasta”

Materiały PR

„Staram się pokazać, że jeśli coś wydarza się w czyimś życiu po raz pierwszy, to jest to wyjątkowe – właśnie dlatego, że w tym indywidualnym życiu następuje po raz pierwszy, że jest czymś świeżym i dotkliwym” – mówi Michał Bąk, pochodzący z Bielska-Białej autor, którego debiutancki zbiór opowiadań ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa Novae Res.

 

„Staram się pokazać, że jeśli coś wydarza się w czyimś życiu po raz pierwszy, to jest to wyjątkowe – właśnie dlatego, że w tym indywidualnym życiu następuje po raz pierwszy, że jest czymś świeżym i dotkliwym” – mówi Michał Bąk, pochodzący z Bielska-Białej autor, którego debiutancki zbiór opowiadań ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa Novae Res.

Na okładce książki czytamy: „Każdy, kogo mijasz na ulicy, ma swoją niepowtarzalną historię”. Przyznam, że po takim haśle spodziewałam się opowieści bliskich realizmowi, może trochę w stylu krótkich reportaży... Tymczasem to, co znajdziemy w środku, to proza nieoczywista, przesycona swoistą magią i lekko onirycznym klimatem – właściwie można powiedzieć, że każde z tych opowiadań jest zagadką, grą, w którą chce Pan zagrać z czytelnikiem. Skąd pomysł na taki charakterystyczny styl opowiadania?

Wymyśliłem sobie kiedyś, że chcę mieć styl, który połączy wszystko to, co lubię, że posłuży mi on do napisania takich historii, które sam chciałbym przeczytać. Nie wiem, czy jest to dobre założenie dla kogoś, kto chce takie opowiadania publikować, ale z pewnością jest dobre, aby być w porządku wobec samego siebie. Ponieważ każdy wywiad powinien zawierać w sobie jakąś anegdotę, informuję, że teraz takowa nastąpi. Być może kojarzy Pani panią Reni Jusis. Kiedyś, w pewnym programie telewizyjnym, którego nie emitują już przynajmniej od dekady, w tle jakiejś piosenki wykonywanej przez tę zacną artystkę, było napisane coś takiego: „Reni Jusis stwierdziła kiedyś, że znana jej polska muzyka nie oferuje tego, co chciałaby usłyszeć. Wtedy weszła do studia i nagrała swoją debiutancką płytę – aby w ten sposób zaspokoić ten niedosyt”. Można powiedzieć, że działam podobnie jak ta piosenkarka.

Najstarsze opowiadanie, jakie znajdziemy w zbiorze „Życiorysy ludzi z miasta”, datowane jest na przełom 2012 i 2013 roku. To dość długi czas „leżakowania”, zapytam zatem, dlaczego zwlekał Pan tyle lat z decyzją o publikacji?

Nie tyle ja zwlekałem z decyzją o publikacji, co publikacja zwlekała z decyzją o mnie. Jak już Pani zauważyła w pierwszym pytaniu to, co robię, ma bardzo niski potencjał komercyjny. To są opowiadania wymagające od czytelnika ponadprzeciętnego, jak na współczesne czasy, zaangażowania. Nie mam żadnych szans na to, aby okazać się kolejnym Mrozem czy Chmielewską – których książki sprzedają się w sposób masowy. Z kolei polski rynek wydawniczy nie jest łatwym do zdobycia szczytem. Jednak kiedy już zapadła decyzja o tym, że wydanie wreszcie nastąpi, wybrałem do niego takie opowiadania, które, po pierwsze, prezentowały sobą jakiś poziom, a także, po drugie, które w pewien dość zastanawiający sposób ze sobą współgrały tworząc jedną całość. Napisałem jak dotąd sporo opowiadań, było więc w czym wybierać. To, jakie mają metryki, jest w tym wypadku kwestią wtórną i nieistotną. Akurat to najstarsze opowiadanie w „Życiorysach…” jest, moim zdaniem, najlepsze ze wszystkich.

W Pana prozie czytelnicy odnajdą wpływy Cortazara, Kafki, Gombrowicza, Witkacego i wielu innych znakomitych eksperymentatorów. Jakie jeszcze nazwiska Pan ceni?

W wymienionych przez Panią nazwiskach brakuje Marqueza. I Schulza. I Wyspiańskiego, Tuwima oraz Hermana Hesse. To jest odpowiedź, jeśli idzie o nazwiska najbardziej inspirujące w świecie literatury. Jeśli mam wymieniać wszystkie swoje drogowskazy, umówmy się proszę na oddzielny wywiad. Wspomnę tylko jeden, bardzo istotny, znany jeszcze od gówniarskich lat – Tupac Amaru Shakur. Bez tego drogowskazu zapewne współcześnie myślałbym w zupełnie inny sposób.

Skoro już wspomniał Pan o Tupacu, muszę zapytać o popkulturę i muzykę. W posłowiu „Życiorysów” można znaleźć listę utworów, które towarzyszyły powstawaniu jednego z opowiadań. Muzyka pomaga w pisaniu?

Zanim odpowiem na pytanie, jedna istotna uwaga, ważna dla tej odpowiedzi. Był taki mądry człowiek, Ortega y Gasset, który stwierdził, że od pewnego poziomu rozwoju cywilizacyjnego ludzkość staje się jedynie ogromną masą podobnych do siebie jednostek. Pożywką dla tej masy jest właśnie popkultura. Skoro współcześnie etap, o którym mówił ten człowiek, osiągnęliśmy (a nawet jesteśmy dużo dalej poza wyznaczoną przezeń granicą), to nie wyobrażam sobie, aby tej popkultury zabrakło. Te odniesienia są bardzo istotne – osadzają bowiem opowiadania w konkretnej rzeczywistości. I jeśli ktoś dobrze pomyśli i poszuka, to znajdzie właściwe utwory kultury popularnej, które na łamach książki zostały ukazane w sposób opisowy. Z kolei jeśli idzie o istotność muzyki – tak, jest to bardzo ważny „wspomagacz”. To wywodzi się jeszcze z bardzo dawnych czasów, kiedy w takt muzyki uczyłem się do szkolnych sprawdzianów i kiedy byłem didżejem na szkolnych dyskotekach (osobę czytającą ten tekst proszę, aby w tym momencie parsknęła śmiechem). Są to czasy prehistoryczne, ale przyzwyczajenia pozostały. Dobry utwór potrafi zawrzeć w sobie tysiąc ciekawych historii – czasem wystarczy tylko wytężyć słuch i je odnaleźć.

Widać też, że jest Pan miłośnikiem poezji – pojawiają się cytaty z Zagajewskiego, Micińskiego, ponadto lubi Pan używać wyszukanych metafor: „szemrzące piętno zwyczajności”, „rozłożyste drzewa dymu”...

Wydaje mi się, że jestem za głupi na poezję. Z pewnością jestem za głupi, jeśli idzie o jej tworzenie – dlatego też swoją rolę ograniczam do bycia jej konsumentem. I w tym byciu konsumentem mogę stwierdzić, że faktycznie jest istotna, lecz od razu potrzebne jest ważne zastrzeżenie – zdecydowanie nie jestem specjalistą w jej dziedzinie. Mam dobre wykształcenie ogólne, w poczet którego wchodzi podstawowa znajomość poezji współczesnej czy choćby tej z okresu Młodej Polski, niemniej jednak gdybym siadł przy stole z dowolnym polonistą, najpewniej dość prędko wyszłyby braki w tej wiedzy. Lubię jednak, kiedy fragmenty tego niezbadanego dla mnie świata oferują coś, co jestem w stanie zrozumieć, a przynajmniej bardzo mocno odczuć – i co pasuje do ogólnej wizji, jaką powołuję do życia stawiając kolejne szlaczki swoich liter. Zagajewskiego jest w tej książce bardzo dużo i nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, wiem jednak, że świetnie się z tym czuję.

Odnoszę wrażenie, że jednym z głównych tematów, jaki Pana interesuje, jest szeroko rozumiana przeciętność. Chętnie korzysta Pan z postaci zwykłego człowieka, everymana, z premedytacją nie nadaje Pan swoim głównym bohaterom imion. Dlaczego?

Jest to jak najbardziej słuszne wrażenie. A moje działanie jest celowe, umyślne i podejmowane z pełną świadomością jego konsekwencji. Do tego uparte, realizowane niezmiennie od wielu lat. Na jednej lekcji języka polskiego w liceum, a zatem przynajmniej dekadę temu, nauczycielka ujawniła nam współczesny, postmodernistyczny pogląd na świat, zakładający, że wszystko już było, a współczesność jest jednym wielkim powtarzaniem rozwiązań, które ludzkość zna już od setek lat. Ja natomiast staram się pokazać, że jeśli coś wydarza się w czyimś życiu po raz pierwszy, to jest to wyjątkowe – właśnie dlatego, że w tym indywidualnym życiu następuje po raz pierwszy, że jest czymś świeżym i dotkliwym. Aby to pokazać, trzeba odwołać się do przykładu zwyczajnych ludzi, a nie do nasyconych niezwykłością bohaterów. Nie chcę uprawiać nachalnej dydaktyki, ale staram się, żeby przesłanie płynące z moich opowiadań przypominało nieco mantrę renesansowych intelektualistów – że „człowiek” to brzmi pięknie, że każdy taki człowiek nosi w sobie to piękno i że nikomu nie można powiedzieć, że jest nudny. Wydaje mi się, że też się nieco powtarzam, bo taki nowatorski antropocentryzm prezentował już np. niemiecki ekspresjonizm, analizujący do granic możliwości zachowania i odczucia jednostki – jednak zarzutem tej powtarzalności nie będę się specjalnie przejmował, bo bardzo mi się podoba to, co robię i czuję do tego duże przekonanie.

Lubi Pan wtłaczać swoich bohaterów w niełatwe życiowe sytuacje, próby zmierzenia się z nieprzyjaznym światem, doświadczenia ekstremalne, takie jak samobójstwo. Koniec końców jednak wychodzą z nich bogatsi, mądrzejsi, lepsi, dojrzalsi. Chce Pan pokazać, że wszystko, co nas spotyka, jest po coś, może nam pomóc wyciągnąć dobre wnioski na przyszłość, nauczyć czegoś nowego?

Niełatwe życiowe sytuacje wystawiają nas na próby – i dają pole do popisu dla naszych moralnych kręgosłupów. Nie wszystkie postacie w opowiadaniach postępują właściwie: niektóre z nich błądzą i w konsekwencji zupełnie się gubią. Z tego też powodu nie mogę stwierdzić, że wszystko, co nas spotyka, jest „po coś”, bo nie chcę uprawiać fatalizmu. Nie chcę też uprawiać nachalnej dydaktyki, o czym wspomniałem już wcześniej. Najlepiej będzie, jeśli każdy Czytelnik samodzielnie oceni, czy tak jest i rzeczywiście warto żyć, czy raczej pojawiają się takie momenty graniczne, kiedy to życie zupełnie traci sens. Jestem zwolennikiem teorii półproduktu. Moje opowiadania, to, co napisałem, to dopiero początek jakiegoś procesu. One stają się kompletne dopiero wtedy, kiedy ktoś je przeczyta, kiedy ktoś je odczuje i kiedy ktoś się z nimi zgodzi, lub nie. A sam tekst wydrukowany na kartkach książki to jedynie surowiec, który cierpliwie oczekuje na to, aby ktoś nadał mu właściwy sens.

W Pana prozie ważną rolę odgrywają opisy codziennych, pozornie banalnych czynności: wyjście po zakupy, jedzenie śniadania, spacer ulicami miasta. Jednak w tych opowiadaniach nabierają one nowego wymiaru i dodatkowych znaczeń – z każdej z nich wyciąga Pan coś, co jest na pierwszy rzut oka niedostrzegalne. Na co dzień też stara się Pan patrzeć na świat w taki sposób?

Tak, na co dzień też patrzę na życie w ten sposób. Moi bliscy śmieją się z tego, że mam pamięć do szczegółów i że potrafię odtwarzać wydarzenia pozornie nieistotne, podając ich dokładne daty. Znam osoby, które twierdzą, że jest to objaw zespołu Aspergera – jednak w moim wypadku jest to świadoma decyzja. Będąc jeszcze w gimnazjum wymyśliłem sobie, że będę oglądał świat w sposób szczegółowy i że będę wszystko pamiętał. Staram się, z lepszym lub gorszym skutkiem, stosować się do tej zasady po dziś dzień.

A jakie ma Pan plany dotyczące pisania? Czy jest szansa na kolejną książkę?

To, czy pojawią się kolejne książki, nie zależy ode mnie. Ja zawsze będę pisał – jest to bowiem moja metoda na radzenie sobie ze światem, jest to też pasja, która zwyczajnie sprawia mi przyjemność. Ale pisanie (czy raczej wydawanie) książek zakłada, że ktoś je będzie czytał. Na chwilę obecną dysponuję materiałem pozwalającym na wydanie przynajmniej jednej książki ale o tym, czy to się urzeczywistni, zdecyduje dopiero przyszłość.

POLECAMY

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI