KAROLINA ROGASKA: Badania pokazują, że w ciągu ostatnich trzydziestu lat znacznie spadła umiejętność postrzegania świata z cudzej perspektywy. Czy brak empatii można już nazwać chorobą XXI wieku?
MARIA KAŹMIERCZAK: Raczej zmianą społeczną. Zjawisko, o którym pani mówi, dotyczy przede wszystkim młodych ludzi, nazywanych generacją Ja. Badania Jean M. Twenge z San Diego State University na dwudziestolatkach pokazują, że przejawiają oni wyższy poziom samooceny, narcyzmu i mniej chęci do angażowania się prospołecznie niż pokolenia wcześniejsze. Prawdopodobnie jest to przejaw ich adaptacji do świata, w którym żyjemy, a który kładzie nacisk na indywidualizm. Z drugiej strony współcześni młodzi są bardziej tolerancyjni i nastawieni na równość niż ich rodzice. Tyle tylko, że tolerancja nie równa się empatii, bo ogranicza się jedynie do przyzwolenia na jakieś zjawisko.
A empatia?
Pozwala dane zjawisko zrozumieć, a przynajmniej podjąć próbę zrozumienia. Nie ma jednej definicji empatii. Może być ona traktowana jako stan wzbudzany w chwili, gdy obserwujemy osobę znajdującą się w trudnym położeniu i odczuwamy z nią więź. Taką emocjonalną empatię można nazwać przysłowiowym sercem na dłoni. Obejmuje wspomaganie kogoś, kto jest w potrzebie, gotowość działań na jego rzecz, a także powstrzymywanie się od agresji. Z kolei empatia poznawcza to przyjmowanie czyjejś perspektywy, na przykład osoby, która nas atakuje. Jeśli potrafimy „wejść w jej buty”, zmniejsza się nasza frustracja i ryzyko, że sami staniemy się agresywni.
Bo zaczynamy rozumieć, dlaczego dana osoba jest agresywna?
Przynajmniej staramy się zrozumieć. Nierozstrzygnięta pozostaje przy tym kwestia trafności – można lepiej lub gorzej odgadywać motywy innych ludzi. Ze skłonnością do przyjmowania cudzej perspektywy łączą się emocjonalne skutki, czyli okazywanie troski i współczucia, a także zorientowanie na innych w swoich działaniach. Różną mamy gotowość „wchodzenia w czyjeś buty”, zależy to między innymi od inteligencji społecznej, dojrzałości i umiejętności samoregulacji emocji. Ważna jest zdolność rozgraniczania tego, co moje, a co należy już do innej osoby – empatyzując, otwieram się na drugiego człowieka, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że jego cierpienie należy do niego. Tworzę granicę, która pozwala na przepuszczanie emocji innych, ale chroni mój własny stan. Tej granicy brakuje w tzw. negatywnej empatii, która sprowadza się do zarażania się czyimiś negatywnymi emocjami. Tysiące lat temu ten mechanizm uczulał na zagrożenie i służył przetrwaniu. Dziś jednak sprawia, że możemy się stać jak gąbka, chłonąca wszystko, co złe. To z kolei prowadzi do zamykania się na innych i skupiania się tylko na sobie. Martin Hoffman, amerykański psycholog rozwojowy, nazywa takie działanie egocentrycznym odchyleniem. Przykładowo współczujemy koledze załamanemu utratą pracy i zaczynamy sobie wyobrażać siebie w takiej sytuacji. W końcu przestają nas obchodzić jego uczucia i skupiamy się wyłącznie na swoim bólu, który na dobrą sprawę nie ma racjonalnych przyczyn.
Paul Bloom uważa, że empatia nie jest dobra, bo prowadzi do pomagania tylko osobom najbliższym i lubianym. Cała reszta znika z pola widzenia.
To naturalne, że prędzej wesprzemy osobę, z którą czujemy się związani. Ewolucyjnie mamy zakodowany odruch dbania o ludzi dzielących z nami geny lub tych, którzy pomogą nam te geny przekazać dalej. Ale źle by się d...
Ja w twoich, ty w moich butach
Przez wiele lat mówiono tylko o kobiecej empatii, wskazywano, że na niej opiera się małżeństwo i więź z dzieckiem. Aż odkryto, że ideałem związku jest emocjonalna współzależność. Rola ojca przestała być sprowadzana tylko do czekania z kwiatkiem przed szpitalem.