Depresja w Dolinie Muminków? Co o depresji sezonowej mówi neuronauka

Z krainy mózgu

Wersja audio dostępna tylko dla prenumeratorów

Kup teraz

„Filifionka wiedziała, że nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie nieprzystępny i opustoszały. Lecz ona była w nim, schowana w jego najgłębszym wnętrzu, za szczelnymi ścianami i murem świerków zasłaniających okna”.

Od dzieciństwa każdego września wypatrywałem dnia, w którym będę mógł z całym przekonaniem stwierdzić, że oto poczułem jesień. Rozpoznawałem ją zmysłem węchu i czucia. Jesień nadchodziła wraz z lekko chłodniejszym wiatrem o zapachu, którego nie potrafię opisać. Rytuał ten jest obecny w moim życiu do dziś. Po wyjściu z domu, o poranku, któregoś z wrześniowych dni oznajmiam samemu sobie – oto nadeszła. I wcale w związku z tym nie czuję (i nie czułem) przygnębienia. Wręcz przeciwnie. Jesień była dla mnie zawsze powrotem do szkolnej rutyny niosącej poczucie bezpieczeństwa. To zapewne jeden z powodów, dla których swoje dorosłe życie związałem z edukacją. Doskonale pamiętam wyczekiwanie w jesienne, coraz krótsze dni na wieczorynkę, w ramach której przez lata, w każdą środę emitowano Muminki. Zarysowany w tej japońskiej adaptacji filmowej świat był niemal zawsze beztroski, kolorowy, a jednocześnie podporządkowany prawom natury (może jedynie o delikatny dreszczyk przyprawiała okazjonalna obecność Buki czy Hatifnatów). Kiedy jako dorosły człowiek i terapeuta postanowiłem odwiedzić Dolinę Muminków poprzez książki Tove Jansson, z największym poruszeniem odkryłem, że to historie napisane dla dzieci i dla dorosłych, obfitujące w bogactwa motywów o potencjale terapeutycznym. Paradoksalnie, największe wrażenie wywarł na mnie ostatni tom sagi zatytułowany Dolina Muminków w listopadzie, z którego pochodzi przytoczony na początku artykułu cytat. Jest to jedyna spośród dziewięciu książkowych części sagi o Muminkach, w której… nie ma Muminków. Ich dom stoi opustoszały, lecz bardzo szybko pustkę tę wypełnia zgraja ich przyjaciół, będąca przebogatą galerią osobliwości.

POLECAMY

A może to tylko chandra?

Gdyby przeprowadzono ranking na najsmutniejszą chorobę świata, tzw. depresja sezonowa wygrałaby w cuglach. I to wcale nie dlatego, że jest spośród wszystkich chorób najcięższa. Przyczyna wykracza poza kryteria medyczne i wiąże się raczej ze sferą języka. Sezonowe zaburzenia afektywne (zwane potocznie depresją sezonową) określane są w krajach anglosaskich akronimem SAD (ang. seasonal affective disorder), sad z kolei to angielski przymiotnik znaczący tyle, co smutny. Ten zbieg okoliczności wydaje się wręcz podszyty głębszym sensem, zwłaszcza gdy uzmysłowimy sobie, w jaki sposób depresja sezonowa się objawia. A objawy są analogiczne do objawów „klasycznej” depresji i należą do nich: obniżenie nastroju, brak odczuwania przyjemności, zaburzenia apetytu (w przypadku SAD – zwykle objadanie się), zaburzenia snu (zwykle nadmierna senność), spowolnienie psychoruchowe, zmęczenie, problemy z koncentracją, obniżone poczucie własnej wartości lub poczucie winy oraz myśli o śmierci lub myśli samobójcze. Zgodnie z wytycznymi Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, aby mówić o depresji wielkiej (pełnoobjawowej), musi wystąpić co najmniej pięć spośród wspomnianych dziewięciu symptomów przez co najmniej 14 dni, w tym obowiązkowo objaw pierwszy lub drugi. Jeśli objawów jest mniej, wówczas możemy mówić o zaburzeniach mających przebieg umiarkowany lub łagodny. Schorzenie to dotyka nawet 5% populacji, w tym – co interesujące – czterokrotnie częściej kobiet niż mężczyzn. Aby stwierdzić depresję sezonową, jej epizody muszą pojawiać się w okresie jesienno-zimowym co najmniej od dwóch lat, zaś w innych okresach roku powinno obserwować się remisję choroby. Prof. Sanford Auerbach z Uniwersytetu w Boston...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI