"Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemianie" - przeczytaj fragment książki!

Styl życia

Kryzys wieku średniego, kryzys egzystencjalny, duszące poczucie, że życie nas przerosło. Kryzysy coraz liczniej dotykają naszego życia – prywatnego, społecznego i globalnego – eksperci zaś mówią, że doszliśmy do momentu nieusuwalnego wielokryzysu. Bartłomiej Dobroczyński i Agnieszka Jucewicz dedykują swoje poszukiwania dróg wyjścia z tej sytuacji „wszystkim, którzy czują, że znaleźli się w miejscu, gdzie boli, czasem bardzo, i nie wiadomo, dokąd iść dalej ani co robić, bo stare sposoby radzenia sobie zawodzą”. Poniżej prezentujemy fragment ich książki.

Rozdział 14.

Czyli gdzie szukać nadziei i dlaczego można ją znaleźć w truskawce

Mam wrażenie, że to, co udało nam się zrobić, to dokonanie diagnozy sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Wesoła ona nie jest.

Doszliśmy też do tego, co nam może trochę pomóc. To, po pierwsze, zorientowanie się, gdzie się dokładnie w tych okolicznościach znajdujemy, na ile ten kryzys jest czymś wobec nas zewnętrznym, a na ile wewnętrznym. A po drugie – poszukanie jakiejś wspierającej wspólnoty.

Brakuje mi tu jednak nadziei, której wszyscy bardzo potrzebujemy i wypatrujemy. Nie chciałabym, żeby nasi czytelnicy i czytelniczki odeszli od tej książki bez niej. Gdzie jej szukać?

Być może, w obliczu tego wszystkiego, co powiedzieliśmy wcześniej, zabrzmi to paradoksalnie albo zostanie przyjęte z niedowierzaniem, ale wydaje mi się, że ta nasza diagnoza wcale nie jest negatywna ani pesymistyczna. W takim sensie, że bardzo często tym, co nas najbardziej krępuje, paraliżuje i nie pozwala w pełni wykorzystać naszych możliwości, jest to, że wpadamy w sidła jednej tylko narracji, jednej opowieści. I dajemy się jej zniewolić. Ta opowieść mówi: rzeczywistość jest ponura, zła, a przede wszystkim – nic się nie da z nią zrobić. Kropka. My jednak staraliśmy się pokazać, że tych opowieści może być więcej i że już samo przesunięcie akcentów dużo zmienia, a spojrzenie na jakąś rzecz inaczej niż dotychczas daje oddech. Tak jak w historii o moich studentach, którzy zareagowali ulgą, kiedy powiedziałem im, że przecież nie mają wpływu na to, w jakiej rodzinie przyszli na świat, jaki mają kolor włosów, jakie talenty. To nie ich wina ani ich zasługa, że dostali takie, a nie inne karty. Jedyne, na co mają wpływ, to to, jak tymi kartami zagrają.

Wartością, którą sobie cenię również jako akademik, jest wielość opowieści, wielość narracji, wielość spojrzeń. A myśmy właśnie dostarczyli czytelnikom i czytelniczkom teleskopy, lornetki, okulary z różnymi szkłami – niebieskimi, fioletowymi, różowymi, czarnymi też – i powiedzieliśmy im: możecie na tę samą rzecz popatrzeć na różne sposoby.

To często ma naprawdę wyzwalający charakter.

Skąd to wiadomo?

Choćby z psychologii twórczości. Przez kilkanaście lat prowadziłem grupy twórczego myślenia i jedną z najważniejszych rzeczy, jakich tam uczyliśmy, była umiejętność przedefiniowywania problemu. Czyli właśnie patrzenia na rzeczy w inny sposób.

Tomasz Szasz, psychiatra, który się tu pojawił nie raz, twierdził, przypomnę, że w świecie ludzi albo opowiadasz, albo jesteś opowiadany. I jeśli zdecydujesz się, że to ty chcesz opowiedzieć swoje życie, to może być dla ciebie uwalniające. Bo wtedy stajesz się kimś, kto zarządza nim nie tylko w sensie aktywności, działania, ale również w sferze symbolicznej, w sferze narracji, w której się w końcu odnajdujesz i czujesz jak u siebie.

Przecież jedną z najważniejszych rzeczy, jakie chcą odzyskać różne grupy wcześniej wykluczane, prześladowane, wyzyskiwane, jak kobiety, osoby LGBT+ czy osoby, które wyrwały się z jarzma kolonializmu, jest prawo do opowiedzenia swojej historii własnym językiem.

Widzę tu pewien problem. Otwarcie się na wielość opowieści, a z drugiej strony na tworzenie swojej własnej wymaga odwagi, elastyczności, pomieszczenia różnych sprzecznych wątków. A żyjemy w świecie pełnym niepewności i lęku. Ludzie bardzo często pytają dziś – jak mam żyć? I oczekują prostych, przekonujących odpowiedzi. Stąd między innymi popularność prawicowych polityków, którzy udają, że je mają. Pan natomiast mówi: otwórzcie się na różne perspektywy, zaryzykujcie.

Zgadzam się. I jedyne, co mogę na to odpowiedzieć, to to, że życie niestety wymaga odwagi.

Ale wrócę jeszcze do nadziei i tego, gdzie jej szukać, bo bardzo długo nad tym myślałem. I wymyśliłem dwie odpowiedzi. Jedna mówi o szukaniu nadziei w kontekście negatywnym, druga – w kontekście pozytywnym.

Jak można szukać nadziei w kontekście negatywnym?

Można ją znaleźć na przykład w tym, że po prostu nie ma innego wyjścia. Jest źle, tragicznie, trzeba się więc czegoś złapać.

Nie wyznaję żadnej religii, nie przynależę do żadnego Kościoła ani związku wyznaniowego. Kiedyś byłem związany z Kościołem katolickim, ale to się skończyło prawie 30 lat temu. Natomiast gdybym miał powiedzieć, jakie tradycje widzą rzeczywistość w sposób mi najbliższy, to pomijając moich ulubionych Indian, wskazałbym na buddyzm i taoizm. Każdy jest troszeczkę inny.

Na czym polega różnica?

Taoizm jest systemem bardziej afirmatywnym, buddyzm jest mroczniejszy, w takim sensie, że buddyjska diagnoza ludzkiej kondycji wychodzi od cierpienia. Od tego, że jesteśmy rozdarci pomiędzy pragnienia, które zwykle się nie spełniają, i lęki, które zwykle się spełniają. I jest taka przypowieść, właśnie o szukaniu nadziei w beznadziejnej sytuacji, którą w jednej ze swoich książek przytacza buddyjska mniszka Pema Chödrön. Na pierwszy rzut oka ta przypowieść jest przygnębiająca, ale tak naprawdę jest cudowna. I ma charakter leczniczy. To znaczy pozwala się ustawić w stosunku do ponurej rzeczywistości tak, że będziemy mieli twardszą podstawę, lepszy grunt.

To proszę ją opowiedzieć.

Pewna kobieta ucieka przed tygrysami. Biegnie, one za nią, aż dociera do urwiska. Za sobą ma tygrysy, przed sobą ma przepaść i kawałek wątłego krzaka. Kiedy zwierzęta prawie ją dopadają, opuszcza się po zboczu urwiska na jakiejś gałązce, patrzy w dół i nagle się orientuje, że na dole też są tygrysy. W dodatku ni stąd, ni zowąd pojawia się mysz i zaczyna jej tę gałązkę przegryzać. No więc mamy taką sytuację – nad nią są pazury i kły, pod nią są pazury i kły i wiadomo, jak się to skończy. Ale kobieta kątem oka dostrzega, że na tym krzaku, który wyrasta ze szczeliny w skale, rosną truskawki. I zamiast panikować z przerażenia, sięga po nie i zaczyna się nimi delektować.

Pięć sekund przed śmiercią.

Otóż to.

Pema Chödrön tłumaczy to tak: takie właśnie jest nasze życie. Tkwisz między jednymi tygrysami a drugimi. Zewsząd czyhają na ciebie różne dramatyczne okoliczności. Co możesz w tej sytuacji robić? Możesz powiedzieć: nie chcę takiego świata, usuwam się z niego. I popaść w depresję. Albo tak jak kobieta z opowieści możesz mimo wszystko próbować delektować się tymi truskawkami. Bo być może to jedyny, a może i ostatni moment, kiedy jest to możliwe. Innymi słowy, możesz uznać, że skoro jest tak ciężko i beznadziejnie, to w takim razie każda chwila, w której żyjesz, jest bardzo cenna.

Co może być taką truskawką w życiu przeciętnego człowieka?

Każda rzecz. Nie chcę teraz zabrzmieć jak jakiś domorosły nauczyciel buddyzmu zen, ale to mogą być pieczone ziemniaki, herbata, spacer. Dla mnie taką truskawką jest siedzenie w parku i patrzenie się na drzewo albo jeżdżenie na hulajnodze nieelektrycznej i słuchanie muzyki, podglądanie ptaków, które krzątają się między drzewami.

Opowiem coś pani, chociaż się trochę wstydzę… Kiedyś śniło mi się, że jestem członkiem gangu. Moje sny są często bardzo wyraźne, realne, są jakby odrębną rzeczywistością, i to był właśnie taki sen. Panowało w nim straszliwe poczucie zagrożenia. Chodząc po ulicach, wchodząc do różnych miejsc, jeżdżąc samochodami, w każdym momencie spodziewałem się, że może dojść do strzelaniny, wybuchu bomby, jakiegoś aktu przemocy.

Jak w filmie akcji.

I to takim najbrutalniejszym. A wie pani, co mną najbardziej wstrząsnęło w tym śnie? I o czym długo myślałem po przebudzeniu? Że odczuwałem ogromną rozkosz z tego powodu, że życie w nim było tak intensywne. Świadomość, że w każdej następnej minucie, każdej następnej godzinie może się zdarzyć coś bardzo groźnego, dawała mi poczucie, że dojmująco wyraźnie odczuwałem każdą chwilę. Było w tym jakieś napięcie, magnetyzm, elektryczność. Na co dzień nie prowadzę takiego życia. Jestem akademikiem, który wprawdzie rozmyśla o szalonych przygodach i podróżach, ale w istocie prowadzi życie momentami zbliżone do życia Immanuela Kanta, który codziennie tą samą drogą chodził na spacer – ja tą samą trasą chodzę do pracy.

Ten sen to jest jeszcze inna wersja opowieści o truskawkach.

W jakim sensie?

Ona mówi o tym, że naszym największym wrogiem nie jest tylko to, że jesteśmy zmrożeni w jakiejś jednej opowieści, ale i to, że z tego zmrożenia często wynikają same negatywne rzeczy. Nuda, skapcanienie, skostnienie, rutyna codzienności. Pewna amerykańska profesorka powiedziała mi kiedyś: „Życie to jest coś, co się rozgrywa poza mną, kiedy jestem zajęta codziennymi trudami”.

Strasznie smutne.

A jednak wszystkie te opowieści pokazują nam, że mamy jakiś wybór, nawet kiedy jest bardzo źle. Polega on na tym, że albo ruszymy i zaczniemy coś, cokolwiek z tym robić, albo się całkowicie poddamy.

Na jednej z książek Pemy Chödrön widnieje takie zdanie: „No Escape No Problem”. Oznacza ono, że skoro nie ma ucieczki, to nie ma też problemu. Oczywiście, można codziennie wstawać i powtarzać sobie: „Jest źle, mam potężny kredyt, w państwie nie jest tak, jak bym chciał, moi bliscy chorują i umierają, sam mam różne dolegliwości zdrowotne, nie chcę tego, a tamto mi się nie podoba”. Tylko że nie posunie mnie to ani o milimetr do przodu.

Podsumowując, ta quasi-buddyjska diagnoza, jeśli jest dobrze zrobiona, powinna być jedynie punktem wyjścia, a nie punktem dojścia. Dlatego że jeśli stanie się punktem dojścia, czymś, w czym będziemy trwać, to po prostu będziemy bardzo cierpieć. I możemy się na to zgodzić, powiedzieć: dobra, no to będę cierpieć. Ale możemy też się zastanowić, czy jednak da się coś z tym zrobić.

Co jeszcze można, poza tymi truskawkami i ziemniakami?

To teraz przejdę do szukania nadziei w kontekście pozytywnym. Mam takie swoje prywatne objawienie. Jest to film przyrodniczy o życiu pingwinów cesarskich w rejonach arktycznych, na który trafiłem jakiś czas temu. Jego główną treścią było to, jak te pingwiny dobierają się w pary i jakiego wysiłku wymaga od nich poczęcie i wychowanie małego pingwinka. To jest horror! Jest strasznie zimno, potwornie wieje, więc najpierw ci rodzice wysiadują te jaja w wichrze, a potem, kiedy pingwinek się wykluje, pingwinie mamy pędzą kilometrami nad morze, tam nurkują w lodowatej wodzie, wyławiają ryby i wracają. W tym czasie ojcowie z tymi małymi pod opieką czekają na nie w tych arktycznych warunkach. No naprawdę, lekko nie jest.

Oglądając to, myślałem sobie, jaki ten kosmos jest asymetryczny. Doprowadzenie do powstania takiego pingwina, wysiedzenie go, wyklucie, wyżywienie jest sprawą nieomal przekraczającą pingwinie siły. A ile trwa rozdeptanie jaja pingwina cesarskiego? Pół sekundy? Sekundę?

I to było to objawienie?

Tak! Powiedziałem sobie wtedy: mnie nie pasjonuje rozdeptywanie jaja pingwina cesarskiego. Mnie pasjonuje wyhodowanie pingwina cesarskiego!

Co chce pan przez to powiedzieć?

To, że jakby powiedział Fromm, jestem biofilem i mimo notorycznego czarnowidztwa oraz pesymizmu kocham życie. Może takiego odkrycia mogą dokonać też inni? A to już by było dużo!

Wie pani, jaki był główny powód mojego pójścia na psychologię? Miałem być entomologiem, chciałem badać owady, a wcześniej chciałem zostać malarzem, ale w pewnym momencie przeczytałem O sztuce miłości Ericha Fromma i to była książka, która ostatecznie pchnęła mnie na ten kierunek studiów. A teraz wróciła do mnie.

Dlaczego akurat ona?

Bo przygotowując się do tej rozmowy, chciałem opowiedzieć o tym, co jest moim zdaniem jedynym naprawdę pozytywnym źródłem nadziei. Obawiałem się jednak, że jeśli powiem o tym językiem, w jakim zwykle się o tym mówi, to wywrze to fatalne wrażenie. Dlatego zacząłem szukać innego języka, u osób, po których nie można się tego spodziewać. Bo mam poczucie, że wtedy to trafia bardziej. I znalazłem go, oprócz Fromma, u bell hooks w jej książce Wszystko o miłości. Dla tych, którzy nie wiedzą: bell hooks była afroamerykańską pisarką, feministką i marksistką. Erich Fromm był zaś Żydem, psychoanalitykiem i również marksistą. I oni oboje powiedzieli coś, do czego ja też jestem przekonany – że jedynym pozytywnym źródłem nadziei jest… miłość. Ha, ha, ha…

Dlaczego się pan śmieje?

Bo w dzisiejszych czasach, jak to mówi Świetlicki, wszyscy mówią „kocham cię”. „Miłość” to najbardziej wyświechtane, znieprawione, wytarzane w błocie słowo, jakie istnieje w ludzkim języku. Trawestując Marka Twaina, ludzkość powaliła je na ziemię i odtańczyła na nim taniec wojenny.

A jednak mówi pan o niej?

Bo w nią wierzę.

U bell hooks i u Ericha Fromma zafascynowało mnie to, że piszą o miłości zarówno w kontekście erotycznym, rodzinnym, przyjacielskim, jak i w kontekście duchowym. Co jest zaskakujące, bo przecież żadne z nich nie było religijne. W O sztuce miłości Fromm cały rozdział poświęcił miłości Boga. Pisze: „Psychologia jako nauka ma swoje granice i tak samo, jak logiczną konsekwencją teologii jest mistycyzm, tak samo ostateczną konsekwencją psychologii jest miłość”[1]. Brzmi to trochę jak słynny wywód Pawła z Tarsu: „Jeśli miałbym wszystko, a miłości bym nie miał, byłbym jak cymbał brzmiący”, nie? bell hooks z kolei cytuje mistyków, na przykład trapistę Thomasa Mertona, albo eksdominikanina Matthew Foxa. Wszyscy oni są zdania, że miłość pozwala złagodzić strach, wytrzymać cierpienie, dać nadzieję. Nawet taki „degenerat” jak William S. Burroughs w Last Words: The Final Journals pisze: „Love? What is it? Most natural painkiller what there is”[2].

Bell hooks pisze tak: Miłość sprawia, że czujemy się bardziej żywi. Gdy jej nam brakuje, mamy wrażenie, że równie dobrze moglibyśmy nie żyć; wszystko w nas jest milczące i nieruchome. Nic nas nie porusza. „Morderstwo duszy” – tak psychoanalitycy nazywają ten stan. Pobrzmiewa w tym echo biblijnego stwierdzenia, że „kto nie miłuje, pozostaje w śmierci”.

Pisze też, że miłość daje nam odwagę do zaprzyjaźnienia się z tą śmiercią. Jeśli przyjąć, że jednym z naszych najtrudniejszych i najważniejszych lęków jest właśnie lęk przed unicestwieniem, przed utratą wszystkiego, to – pisze hooks – „gdy na łożu śmierci uświadamiamy sobie potęgę miłości, doznajemy ekstazy”. I dalej: „Mielibyśmy szczęście, gdybyśmy czuli tę potęgę przez wszystkie swoje dni, a nie tylko u ich kresu”[3]. Proszę zobaczyć, to się zgadza z tym, co mówiliśmy wcześniej: że zadaniem naszego życia, co powtarzają zgodnie wszystkie tradycje duchowe, jest podmiana tożsamości. Żeby to nasze stare, postrachane „ja” walczące w zacietrzewieniu o swoje się poszerzyło. Ale być może nie powiedzieliśmy jeszcze tego dość wyraźnie, że najlepszym sposobem poszerzenia jest właśnie kochanie kogoś bądź czegoś.

Fromm mówi z kolei, że miłość jest w ogóle pewną postawą. To nie jest kwestia tego jednego, konkretnego kochania, bo można kochać też w sposób zabójczy. Istnieją przecież miłości toksyczne czy histeryczne, czyli takie, kiedy kocha się kogoś albo coś, jakieś idee, opowieści, narracje w taki sposób, że się im szkodzi. Nie chcę wskazywać teraz palcem, ale myślę, że łatwo to sobie dopowiedzieć. Widzimy polityków, polityczki, duchownych, różnych ludzi, którzy za pomocą deklarowania i nakłaniania innych do miłości właściwie ten obiekt miłości unicestwiają.

Miłość to w ogóle nie jest uczucie, rozmawialiśmy o tym kiedyś. Uczucia to są emocje, a emocje są krótkotrwałe, pojawiają się i przemijają. Gdyby miłość była uczuciem, rodzice przestawaliby kochać swoje dzieci po paru miesiącach i oddawaliby je do adopcji.

Filozofka Iris Murdoch też uważała, że miłość nie jest uczuciem, tylko działaniem. Miłość to czasownik.

Fromm mówi więcej: miłość jest przede wszystkim dawaniem, a nie braniem. Innymi słowy, miłość jest aktywna. Nasze pierwsze doświadczenia miłości rodziców, opiekunów są raczej pasywne, ale jeśli ktoś na zawsze pozostaje na tym etapie, to znaczy, że utknął w dziecięctwie.

Powiem jeszcze inaczej: miłość przynależy do sfery postanowienia, decyzji. Jest pewną orientacją, sposobem funkcjonowania w świecie. I wymaga pielęgnowania.

Jest też chyba wyzbyciem się siebie w pewnym sensie?

A jeśli nie wyzbyciem, to przynajmniej poszerzeniem siebie.

 

Fragment pochodzi z książki „Tańcząc. Rozmowy o kryzysie i przemijaniu”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora.

Książkę można kupić tutaj: https://kulturalnysklep.pl

[1] Erich Fromm, O sztuce miłości, przekład: Leszek Bogdański, wyd. Saggitarius, Warszawa 1992, s. 36.
[2] W wolnym tłumaczeniu: Miłość? Co to jest? Najbardziej naturalny środek przeciwbólowy, jaki istnieje. William S. Burroughs, Last Words: the Final Journals of William S. Burroughs. Grove Press, New York 2000, s. 253.
[3] Miłość to jedyne lekarstwo na strach przed śmiercią, fragment książki bell hooks Wszystko o miłości, krytykapolityczna.pl, https://bit.ly/3wrVuDw, dostęp: 25.02.2024.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI