Artykuł ten to mój głos w dyskusji na temat reformy opieki zdrowotnej. Tak, zgadzam się ze wszystkimi, którzy się jej domagają. Tyle tylko, że lokomotywę „postępu” ustawiłbym na... jazdę do tyłu. Nie, nie żartuję – postaram się uzasadnić swoją opinię na podstawie doświadczeń i wiedzy na ten temat, które zdobyłem zarówno w Polsce, jak i w USA.
Większość dyskutantów domaga się przede wszystkim większych pieniędzy. Ci, co nie mogą wykupić naprawdę potrzebnych im leków – złorzeczą aptekarzom, choć to nie oni podwyższają ceny lekarstw. Ci, co stoją w ogonkach do specjalistów (i nie tylko), domagają się sprawniejszych lekarzy, choć oni najmniej zawinili, a być może z powodu reformy (nieustającej) ponieśli największe straty (niższe pensje, więcej papierkowej, zabierającej czas pracy). Nawet administratorzy, szczególnie ci, którzy wyznaczyli sobie astronomiczne pobory, podnoszą wrzawę, że w USA dostaliby nie 20 tys. zł miesięcznie, a pół miliona dolarów (sic!).
Przy nieprawdopodobnym wręcz wzroście cen farmaceutyków; produkcji coraz to nowych leków, często nikomu niepotrzebnych lub powielających już istniejące; przy ambicjach każdej, nawet najmniejszej placówki medycznej, by mieć drogą specjalistyczną aparaturę, która z powodu braku potrzeb bądź wyszkolonego personelu używana jest rzadko albo wcale – trudno się dziwić, że koszty usług medycznych są bardzo wysokie. Tak dzieje się nie tylko w Polsce. Na przykład moja znajoma dostała rachunek na około 20 tys. dolarów za dziesięciodniowy pobyt w szpitalu. Koszt jednej tabletki przeciwbólowej szpital wyliczył na... 40 dolarów.
Jakie są konsekwencje takiego stanu rzeczy? Oczywiste, że coraz mniej ludzi może zapłacić za leczenie w nowoczesnym szpitalu, który w rezultacie stoi niemal pusty. A puste szpitale zamyka się bardzo energicznie (aby nie dopuścić do ich bankructwa). Do istniejących przyjmuje się pacjentów na jeden dzień, czasem tylko na pół dnia, choć łóżek nie brakuje. Rodzina przywozi pacjenta na dwie godziny przed operacją i zabiera go do domu niemal tuż po obudzeniu z narkozy.
W USA szpitale i inne organizacje medyczne bankrutują, pomimo astronomicznych dotacji państwa na opiekę medyczną. Składki na ubezpieczenie medyczne zabierają „szaremu” człowiekowi kilkanaście procent pensji. Rezultat: 40 proc. mieszkańców Stanów Zjednoczonych nie ma żadnego (sic!) ubezpieczenia medycznego. A jego brak w wypadku poważnej choroby jest równoznaczny z zaniechaniem leczenia, czy nawet bankructwem.
W Stanach Zjednoczonych, a w coraz większym stopniu także w Polsce, na lekarzy i organizacje medyczne czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo: możliwość zasądzenia ich przez pacjenta jest źródłem nieopisanego lęku, kt...
TABLETKA ZA 40 DOLARÓW
Kiedyś lekarz dostawał pieniądze za usługę wprost od pacjenta. To spowalniało, lub wręcz uniemożliwiało procedery naciągania ubezpieczalni czy kas chorych. KAZIMIERZ JANKOWSKI jest zwolennikiem powrotu do idei medycyny tradycyjnej.