Przerwana analiza

Wstęp

Zygmunt Freud, twórca psychoanalizy, podkreślał, że nie jest ona bezstronnym badaniem naukowym, lecz środkiem terapeutycznym: „nie ma ona niczego dowodzić, ale po prostu coś zmieniać”. Przekonał się o tym bohater reportażu Cezarego Gawrysia. Choć, bojąc się utraty wiary, zrezygnował ze spotkań z psychoanalitykiem, to jednak niedokończona analiza bardzo wpłynęła na to, jak dziś postrzega siebie i swoje życie...

Szanowny Panie! Wkrótce miną trzy lata od dnia, kiedy przerwałem analizę – po trzynastu miesiącach intensywnej Pana i mojej pracy na 192 sesjach. Mimo upływu czasu analiza wciąż we mnie „pracuje”. Widzę w swoim życiu i w swojej osobowości jej głębokie i pozytywne skutki.

Jestem delikatniejszy w relacjach z najbliższymi, a śmielszy w relacjach z innymi. Potrafię kupić sobie drogi ciuch, zaprosić przyjaciela do eleganckiej restauracji, iść do kina, gdy mam na to ochotę. Pracuję wydajniej, więcej zarabiam, modlę się intensywniej, śpię dobrze i umiem zinterpretować swoje marzenia senne. Chodzę z podniesionym czołem, patrzę ludziom prosto w oczy, dobrze się czuję w skórze seniora. Za te wszystkie zmiany jestem Panu bardzo wdzięczny.
Wciąż nurtuje mnie jednak sprawa nagłego przerwania analizy. Choć była ona, jak mi się wydaje, bardzo intensywna (obaj się bardzo staraliśmy), to nie została dokończona. Wielu ważnych kwestii nie zdążyliśmy podjąć i przepracować. Oczywiście, to ja jestem całkowicie odpowiedzialny za przerwanie analizy. Zapłaciłem za to zresztą wysoką cenę w postaci wielomiesięcznej depresji. Zapewne nigdy się nie dowiem, ile straciłem przerywając arbitralnie i gwałtownie kontakt z Panem. Dlaczego tak się stało?
***
Od początku zdawałem sobie sprawę, że moja wiara nie jest dla Pana kwestią obojętną. W pierwszej rozmowie wyrwała mi się uwaga, że w naszym spotkaniu po latach (był Pan moim terapeutą dwadzieścia lat wcześniej, w Ośrodku Rasztów) widzę palec Boży. Pan się na te słowa zezłościł i zapytał, czy nie jest to raczej przypadek. Zdziwiła mnie nieco Pańska ostra reakcja, bo użyłem wyrażenia „palec Boży” idiomatycznie, a nie ideologicznie. To był żart. Zorientowałem się jednak, że moja religijność drażni Pana, postanowiłem więc unikać tego rodzaju sformułowań.

Potem wielokrotnie w trakcie sesji przypominał Pan, że „psychoanaliza jest świecka”. „I bardzo dobrze – odpowiadałem. – Niech religia będzie religią, a analiza analizą”. Byłem gotów poddać analizie także moje uczucia religijne. Zdawałem sobie sprawę, jaką pełnią funkcję w moim życiu psychicznym: pomagały mi „trzymać się w ryzach”, a jednocześnie dawały pociechę, że moje trudy i udręki skończą się wraz ze śmiercią, co było oczywiście pociechą złudną i naiwną, w świetle słów Ewangelii: „nie wyjdziecie stamtąd, dopóki nie oddacie ostatniego grosika”. Przyjmowałem więc hipotezę, że moja religijność jest do pewnego stopnia zdeformowana przez moje lęki i zahamowania o charakterze neurotycznym. Nie mogłem jednak, poddając się analizie, zrezygnować z mojego rozumu, który doprowadził mnie do wiary i który wypełniał ją sensem. Psychologia, której częścią jest psychoanaliza, pomaga człowiekowi do pewnego stopnia poznać i zmienić samego siebie, ale nie dostarcza poznania całej rzeczywistości ani środków zbawienia świata. Uznając więc kompetencje – ale i granice – psychoanalizy, pozostawałem człowiekiem myślącym. W autorytecie rozumu utwierdzała mnie zresztą sama psychoanaliza w Pana mistrzowskim wykonaniu.

Prowadziliśmy cały czas fascynujący dialog – najwyższym arbitrem był rozum, czułem się więc bezpiecznie i zakładałem, że mogę Panu zaufać. Byłem przy tym przekonany nie tylko o Pańskiej kompetencji, uczciwości i dobrej woli, ale też o tym, że cała analiza jest rozumna i uczciwa. Dlatego zdumiewały mnie niektóre Pańskie wypowiedzi, które brzmiały w moich uszach jak zdania żywcem zaczerpnięte z Feuerbacha, na przykład „Bóg został wymyślony przez człowieka”. Kiedyś powiedziałem Panu, że pewien ksiądz na niedzielnym nabożeństwie drażni mnie swoim narcyzmem. „To po co pan chodzi do kościoła?” – zareagował Pan błyskawicznie, z nieukrywaną satysfakcją. „Chodzę tam nie dla księdza” – odpowiedziałem krótko. Pan umilkł i nie pociągnął tematu. Innym razem postawił mi Pan jako wzór godny naśladowania pewne osoby z mego otoczenia, podkreślając, że są ateistami. (Notabene, znałem je lepiej niż Pan i wiedziałem, że wcale nie są ateistami. To że ktoś nie praktykuje, nie oznacza jeszcze, że jest ateistą.)

Kiedyś, polemizując z Pańską interpretacją, powiedziałem, że Bóg nie jest dla mnie prawodawcą-policjantem, lecz nauczycielem miłości, Pan jednak uciął ten wątek. Gdy dowiedział się Pan, że jestem z wykształcenia także teologiem, zdawał się Pan być niemile zaskoczony. Pewnie jeszcze nie miał Pan teologa na kozetce. W końcu posłuchałem rady mojej żony i postanowiłem, że będę unikać polemizowania z Panem na tematy religijne.

Mimo to zdarzało się jeszcze, że wypowiadał się Pan w sposób, który odbierałem jako jawnie wrogi wobec religii. Zwracał mi Pan uwagę, że „myślę dogmatycznie”, że „wierzę w zabobony”...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI