Leżenie
Sen, odłączenie, pauza, intymny stan, w którym nieruchomi, nieświadomi i całkowicie bezbronni powierzamy nasze bezpieczeństwo innym. Śniąc, regenerujemy siły, niczego aktywnie nie wytwarzamy ani nie konsumujemy, dlatego w książce 24/7. Późny kapitalizm i celowość snu Jonathan Crary stwierdza, że sen to anomalia we współczesnym świecie nastawionym na działanie i rozbudzanie pragnień, a także radykalna przerwa w kradzieży naszego czasu dokonywanej przez kapitalizm. „[W] globalnym paradygmacie neoliberalnym śpią tylko niedojdy”, w rzeczywistości, którą Crary nazywa czasem 24/7, należy być wciąż czymś zajętym, pracować nad sobą i pożądać nowych rzeczy. Wypełnia ją iluzja sprawczości i nieograniczonego wyboru, skrywająca fakt, że ludzkie życie ma być dopasowane do działań i potrzeb rynku. Oczywiście sen także można sprzedawać – nie żadne bezwartościowe rojenia czy przewracanie się z boku na bok w wymiętej pościeli, ale sen jakościowy, który pozwoli nam z większą efektywnością uczestniczyć w produkcji i konsumpcji dóbr na jawie. Czytając książkę Crary’ego, zastanawiałam się nad tym, jak zmieniają się nasze relacje ze snem w ciągu życia, bo przecież na różnych jego etapach śpimy i śnimy inaczej. W moim wypadku wstawanie z łóżka zawsze jest bolesne, a noce wypełniają zazwyczaj wielopiętrowe sny. Na tę intensywność ktoś pewnie mógłby przepisać mi jakąś pigułkę, być może specjaliści od dobrego snu pochwaliliby moje niegdysiejsze upodobanie do drzemek w ciągu dnia (byle nie za długich), ale ta umiejętność szybkiej regeneracji przepadła na dobre wraz z chwilą, gdy zostałam matką. W książce Crary’ego zabrakło uwagi, że niemowlak w zestawie ze smartfonem to wielka nadzieja dla kapitalizmu – gdy miesiącami budzisz się co dwie godziny na nocne karmienia, przeglądasz internet, odpisujesz na zaległe wiadomości i kupujesz rzeczy, których nie kupiłabyś za dnia. Niewyspanie wcale nie sprawia, że gdy możesz, śpisz jak kamień, właściwie określenie „spać jak kamień” wypada z twojego słownika. Senne zwyczaje dziecka sprawiają, że rozważasz wydanie sporych pieniędzy na poradę specjalisty od snu: chciałabyś, aby kilkumiesięczne dziecko, dla którego nie istnieją pory dnia i nocy, zaczęło wreszcie sypiać jak dorosły. Śpimy tak, jak żyjemy – chaotycznie i zmiennie, można strawestować słowa Marlowa z Jądra ciemności.
POLECAMY
Z dzieciństwa pamiętam zawiłe sny i lunatyczne przygody; raz mama zawróciła mnie z klatki schodowej, kiedy byłam w drodze do koleżanki z szóstego piętra. Pamiętam także uczucie zdziwienia, gdy dowiedziałam się, że kolega, którego spotkałam na wakacjach w Dolinie Białego, śpi do jedenastej i pod żadnym pozorem nie wolno go budzić, bo rośnie. Codziennie rano nasłuchiwałam pod drzwiami jego pokoju w górskim pensjonacie, w którym się zatrzymaliśmy. Wyczekana wspólna wycieczka nigdy się nie wydarzyła, kolega spał i rósł, a babcia, z którą tam z bratem przyjechaliśmy, nie chciała słyszeć o czekaniu do południa – na szlak wyrusza się przecież skoro świt. Spanie do południa, gdy czeka na nas wyprawa, przygoda i całe życie – co za wspaniała rebelia!
„Lata drugiej wojny i następne były dla mnie złym, ślepym czasem, o którym nawet gdybym chciał, nie umiałbym opowiedzieć” – mówi jeden z bohaterów książki Wyjechali W.G. Sebalda. Po przeczytaniu tego fragmentu pisarka Maggie Nelson przeprowadziła ankietę wśród kilkorga znajomych, „aby sprawdzić, po jakim czasie uznaliby, że »ślepy, zły czas« zmienia się w życie, które stało się po prostu zwykłym depresyjnym marnotrawstwem; zgodzili się, że byłoby to około siedmiu lat. Świadczy to o hojności moich przyjaciół – komentuje pisarka – wyobrażam sobie, że większość Amerykanów dałaby sobie mniej więcej rok, może dwa, zanim zmusiłaby się w jakiś sposób do tego, by stanąć na własnych nogach. Na przykład 21 września 2001 roku George Bush Junior powiedział swoim rodakom, że czas żałoby minął i już najwyższa pora na zdecydowane działanie”. Pozwolenie sobie na siedem lat złego samopoczucia i marazmu zadeklarowane przez przyjaciół Nelson to dużo w świecie, w którym z żałobą należy uporać się w ciągu roku. W Ameryce zawsze wszystko jest „w porządku”, w Polsce możesz czuć się „tak sobie” lub „marnie” i najprawdopodobniej zostanie to przyjęte ze zrozumieniem charakterystycznym dla naszej – naznaczonej melancholią i przez większość roku ponurej – szerokości geograficznej. Ale nawet tutaj smutek, bezradność, brak celu i bezowocne lata stanowią objawy choroby, którą należy leczyć. Tkwienie w smutku za długo oznacza, że nie radzimy sobie z życiem. Wspomniana w poprzednim rozdziale bohaterka Mojego roku relaksu i odpoczynku Ottessy Moshfegh wierzy, że jeśli będzie nieświadoma wystarczająco długo, to prześpi swój smutek. „Nie chce odczuwać żalu związanego z osieroceniem w wieku dwudziestu lat, więc próbuje przespać to uczucie. Teoretyzuje, że jeśli spędzi wystarczająco dużo czasu, śpiąc, jej komórki zregenerują się tyle razy, ile potrzeba, by zapomniały o przechowywanej w nich pamięci traumy. Jeśli żałoba jest chorobą, sen jest lekarstwem” – wyjaśnia pisarka na łamach „The Guardian”. Mgnienie, gdy przez kilka krótkich sekund tuż po przebudzeniu, wciąż jedną nogą we śnie, nie wiemy, gdzie jesteśmy, i dopiero po chwili przypominamy sobie wszystko, co zajmowało nasze myśli, zanim sen nas od nich uwolnił – tego momentu, ale w wersji na stałe pragnie bohaterka powieści. Traktowanie żałoby jako choroby i snu jako lekarstwa na smutek to trafny opis współczesnego sposobu radzenia sobie z cierpieniem. Przepracowywanie żalu stało się dziś niemal formą samozatrudnienia, a bohaterka nie chce tej pracy wykonywać. Zdanie o żalu i samozatrudnieniu to koncept Juliana Barnesa, który w eseju poświęconym żałobie po śmierci żony pisze, że nie radzimy sobie z bezradnością i śmiercią – „z tą banalną, wyjątkową sprawą; nie potrafimy już wpisać jej w szerszy wzór”. „Utraciliśmy dawne metafory i musimy znaleźć nowe”, a zanim nam się to uda, możemy pogrążyć się w snach i w pamięci. I nawet lepiej w snach, bo pamięć bywa zawodna, a sny przynoszą ukojenie: „Wyobrażamy sobie, że z nim walczymy, wykazaliśmy się wytrwałością, pokonaliśmy smutek, oczyściliśmy duszę z rdzy, kiedy tak naprawdę żal przeniósł się w inne miejsce, zmienił obiekt zainteresowań. To nie my sprawiliśmy, że pojawiły się chmury, i nie my możemy sprawić, by się rozwiały”. Dlaczego cierpimy, dlaczego nasz smutek trwa latami i nie zna ukojenia? Widać tak być musi. „Gdyby to nie miało znaczenia, nie miałoby to znaczenia”.
„Jako najbardziej prywatny z doświadczanych przez nas stanów – taki, w którym jesteśmy całkiem bezbronni – sen jest w swoim trwaniu całkowicie zależny od społeczeństwa” – pisze Crary. Co jednak, gdy społeczeństwo zawodzi? Od początku XXI wieku na północy Europy kilkaset dzieci zapadło w letarg, który przypomina śmierć – zdane na opiekę swoich rodzin leżą bez ruchu, nic nie mówią i nie reagują na ból. Stan, w którym się znajdują, nazwano uppgivenhetssyndrom, co tłumaczy się jako syndrom rezygnacji. Dotyka on dzieci uchodźców, którzy bezskutecznie starają się o azyl w Szwecji. Dzieci popadają w przygnębienie, stają się apatyczne, aż pewnego dnia milkną, kładą się na łóżku i nie wstają z niego przez wiele miesięcy, a nawet przez lata. Milczenie i apatia mogą być strategią obronną, wyrazem oporu wobec opresyjnej władzy, choć uważa się, że w wypadku dzieci to raczej oznaki całkowitej bezradności. Szwedzcy psychiatrzy opiekujący się apatycznymi pacjentami mówią, że ich letarg przypomina dobrowolne umieranie, jest całkowitym oddaniem kontroli, rezygnacją w reakcji na prześladowania, które spotkały ich w rodzinnych krajach, oraz groźbę, że będą musiały do tych krajów wrócić. Dzieci tracą kontakt ze światem zazwyczaj po tym, gdy okazuje się, że rodzinie grozi deportacja, wcześniej zdążyły zaaklimatyzować się w nowym kraju, chodziły do szkoły, często jako jedyne w rodzinie mówiły po szwedzku i występowały w roli tłumaczy, kiedy trzeba było skontaktować się z urzędnikami. Do tej pory wszystkie po jakimś czasie otwierały oczy i powracały do życia, ale przeważa opinia, że większą szansę na przebudzenie mają te z nich, których rodziny uzyskają prawo pobytu w Szwecji – gwarancja bezpieczeństwa ma być lekarstwem na syndrom rezygnacji. Uppgivenhetssyndrom wciąż rodzi więcej pytań niż odpowiedzi. Czemu pojawia się on przede wszystkim w Szwecji, skoro w innych krajach dzieci również doświadczają strachu i tracą grunt pod nogami? Czy to radykalna reakcja obronna, forma wyłączenia się mózgu w obliczu zagrożenia i rozpaczy, czy raczej całkowite poddanie się i rozłożone na miesiące powolne samobójstwo? Co jest nie tak ze światem, w którym dzieci z przerażenia i bezsilności tracą ochotę do życia? A może, zgodnie z założeniem, że pewne przypadłości mają swoje miejsca i swój czas, syndrom rezygnacji to choroba naszych czasów? Nie ma chyba nikogo bardziej bezbronnego od dzieci, które leżą w łóżkach niczym nieumarłe śpiące królewny. Trudno powiedzieć, czy stan, w którym się znajdują, to sen, czy może śmierć przez zaniechanie. Na zdjęciach wyglądają, jakby głęboko spały, i gdyby nie doprowadzające pokarm rurki w ich nosach, można by się nie zorientować, że od dawna niczego nie powiedziały i nie otwierały oczu. „Podczas miesięcy spędzonych w łóżku Georgij czuł się jak w szklanym pudełku o kruchych ścianach, zanurzonym głęboko w oceanie. Bał się, że jeśli się odezwie lub poruszy, szkło się rozbije” – czytamy w reportażu Rachel Aviv poświęconym dzieciom cierpiącym na syndrom rezygnacji. Trudno słuchać opowieści o dobrowolnym zaniechaniu, gdy pozna się historię Georgija, uciekiniera z Rosji. Stwierdzenie „wolałabym nie” nagle przestaje być interesującą formułą o antysystemowym potencjale, umożliwiającą krytyczną rozmowę o współczesnej kulturze, i staje się niemocą zrealizowaną, wyrazem rezygnacji absolutnej. „Cała moja siła woli zniknęła” – mówi chłopiec. Historia tkwiących gdzieś pomiędzy jawą a snem, życiem a śmiercią dzieci przypomina okrutną baśń. Gdy w trakcie pisania natrafiam na informację, że Hans Christian Andersen nigdy nie spał spokojnie, w ogóle mnie to nie dziwi. Pisarz cierpiał na tafefobię – lęk przed pogrzebaniem żywcem. Autor Dzikich łabędzi i Królowej śniegu nad swoim łóżkiem zawsze umieszczał kartkę z napisem: „Ja tylko wyglądam jak umarły”. Zastygłe w pościeli dzieci tylko wyglądają,jakby spały.
„»Leżę w łóżku z grypą« – cóż takie zdanie może powiedzieć o tym wielkim doświadczeniu: świat zmienił kształt” – Virginia Woolf w pozycji horyzontalnej spędziła miesiące, a może nawet lata życia, można ją z powodzeniem nazwać ekspertką w kwestii leżenia. W 1926 roku T.S. Eliot zamówił u niej tekst o chorowaniu. Rozpoczynając go, Woolf zastanawiała się, czemu nie traktujemy choroby poważnie, dlaczego nie dostrzegamy jej niezwykłego potencjału, dlaczego choroba nie stała się tematem dla literatury i sztuki? Dwa lata przed tym, nim Woolf opublikowała swój esej, ukazała się powieść innego autora, której bohaterowie spędzają sporo czasu, leżąc. „W pierwszym starciu z Settembrinim Castorp mówi: »Sądzi się na ogół, że […] choroba musi czynić człowieka mądrym, subtelnym i niezwykłym«. Sądził tak, a w każdym razie podobne sądy przy różnych okazjach wypowiadał, Tomasz Mann” – pisze Małgorzata Łukasiewicz, podkreślając, że związki między chorobą a poznaniem i samopoznaniem należą do najważniejszych wątków powieści i całej twórczości autora Czarodziejskiej góry. Woolf podzielała przekonanie Manna o wyjątkowym statusie chorującego, którego nie dotyczą panujące „na nizinach” normy i reguły. W swoim teście upominała się o zmysłowy i brutalny język, który bez wstydu i pominięć oddałby bitwy toczone przez ciało. Sama jednak pomijała cierpienie związane z chorobą i skupiała się na możliwościach, które otwierają się przed nami, gdy nagłe osłabienie przykuwa nas do łóżka. W chorobie świat zmienia kształt, stajemy się wyrzutkami wyzwolonymi z więzów poprawności i zdrowego rozsądku, możemy mieć zachcianki, być lekkomyślni, nie musimy trzymać pionu – możemy się rozłożyć. „[W] zdrowiu musimy utrzymywać pozory i nieustannie się wysilać: aby się porozumiewać […]. W chorobie te pozory ustają. Natychmiast chcemy iść do łóżka, albo, zapadłszy się głęboko w poduchy fotela, opieramy nogi na jakimś podnóżku, przestajemy być żołnierzami armii wyprostowanych; dezerterujemy. Oni idą dalej na bitwę. My, wśród patyków, spływamy z nurtem rzeki; rozrzuceni po trawniku wraz z opadłymi liśćmi, nieodpowiedzialni i nieporuszeni, i być może po raz pierwszy od wielu lat zdolni do rozejrzenia się wokoło czy spojrzenia w górę – na przykład do spojrzenia w niebo”. Poddawanie się, porzucanie, rezygnacja mogą być wyzwalające. Choroba umożliwia niezawinione próżnowanie i pozwala bezkarnie patrzeć w sufit albo w niebo, a ktoś przecież musi patrzeć w niebo: „Nie można pozwolić, by tak gigantyczne kino grało na okrągło do pustej sali”. Nie jestem przekonana, czy niebo potrzebuje widzów, takie zdanie pobrzmiewa pychą, która wiąże się z przeświadczeniem, że ludzkie spojrzenie uprawomocnia i dowartościowuje świat. Mimo wszystko popatrzmy jeszcze przez chwilę „w górę”. W powieści Wojna i pokój Lwa Tołstoja jest fragment, w którym książę Andrzej Bołkoński leży ranny na polu bitwy i pierwszy raz od dawna spogląda w niebo: „Jak cicho, spokojnie, uroczyście, całkiem odmiennie, niż kiedym biegł […] – całkiem inaczej suną obłoki po tym wysokim, nieskończonym niebie. Jak mogłem nie widzieć przedtem tego wysokiego nieba? I jaki jestem szczęśliwy, żem je wreszcie poznał. Tak! Wszystko próżność, wszystko kłamstwo poza tym nieskończonym niebem. Nic nie ma, nic – poza nim. Ale i tego nawet nie ma, nie ma nic – poza ciszą i uspokojeniem. I chwała Bogu!…«”. Osłabienie ciała wymusza zmianę sposobu patrzenia, pozwala na uprawomocnioną dezercję. Zmagająca się z grypą pisarka i ranny Bołkoński leżą na wznak i unieruchomieni tracą świat z oczu, spojrzenie w górę objawia im niebo, nieskończoną pustkę pełną wydarzeń. Marek Bieńczyk pisał, że melancholia skłania do patrzenia; ale melancholijne spojrzenie błądzi na próżno, przenika rzeczy, pozostając na nie obojętnym. W wypadku melancholii „na próżno” wydaje się ważniejsze od „obojętnie”, w melancholijnym spojrzeniu zawsze wyczuwalne jest niespełnienie. „Pomiędzy mną a życiem jest cienkie szkło. Choćbym nie wiem jak wyraźnie widział i rozumiał życie, nie mogę go dotknąć” – opisywał to odczucie Fernando Pessoa, autor znanej definicji melancholii: „nic, które boli”. Zaniechanie często definiuje się poprzez brak – działania, ruchu, chęci, jeśli jednak miałabym wybrać jakąś aktywność bliską zaniechaniu, to byłoby nią właśnie patrzenie, gapienie się w sufit, w ścianę, w okno, w niebo, spoglądanie w bliżej nieokreśloną przestrzeń. Zaniechanie odwraca się od świata lub przygląda mu się z boku bez żalu. Porzucając armię wyprostowanych, zyskujemy nową perspektywę, uziemieni, zrezygnowani, w bezruchu, leżymy na wznak i patrzymy wzwyż, w dal, ponad siebie. Ci, co leżą, widzą i wiedzą coś więcej. Leżenie przywraca nas naturze, leżąc, bardziej czujemy ziemię pod sobą. W końcu, jak pisała Ursula K. Le Guin w swojej parafrazie Księgi Drogi i Dobra Lao Tzu:
W tym, co bez imienia, bez kształtu,
nie buzuje żądza.
W niepożądaniu jest bezruch.
Wszystko na tym świecie jest – tak! – nieruchome.
W 1858 roku Gustave Flaubert donosił z Croisset w liście do Ernesta Feydeau: „Ledwie widuję światło dzienne […]. – Rzecz wstrętna zimową porą. Toteż nie potrafię już rozróżniać dni w tygodniu ani dnia od nocy. Żyję w sposób dziwaczny i dziki, który mi się bardzo podoba, bez żadnego wydarzenia, bez żadnego zmącenia ciszy. Jest to nicość obiektywna, kompletna”. Jedenaście lat później opublikował Szkołę uczuć, pierwszą powieść w całości poświęconą zaniechaniu. Jeszcze przed jej ukazaniem się zapewniał znajomych, że „[b]ędzie to książka o miłości i namiętności, jedynej, jaka teraz może istnieć, to znaczy niezdolnej do czynu”. W chwili wydania powieść nie wzbudziła entuzjazmu, czytelnikom nie podobały się nijakość i bierność bohaterów, nuda niespełnionego romansu i brak odautorskiego komentarza, który ujawniłby, że pisarz dystansuje się od swojego dzieła. Szkoła uczuć była niezrozumiała dla współczesnych Flauberta, bo wyprzedzała swoją epokę; nikt tu się nad niczym nie zastanawia i nie wyciąga żadnych wniosków z przeszłości, bohaterowie są powierzchowni i skupieni na sobie – twierdził tłumacz powieści Ryszard Engelking. Bohater książki, Fryderyk Moreau, żyje w tak zwanych ciekawych czasach, jest świadkiem rewolucji 1848 roku, na jego oczach Francja z monarchii staje się republiką. Tylko że to nieprawda – Fryderyk jest zawsze obok życia, na jego oczach nie dzieje się nic, w kluczowych z punktu widzenia historii zdarzeniach nie uczestniczy – albo jest akurat poza miastem, albo nie wychodzi z domu. Tym, co najbardziej bulwersowało pierwszych czytelników powieści, było jej zakończenie – po latach Fryderyk i jego przyjaciel Deslauriers podsumowując swe życie, dochodzą do wniosku, że je zmarnowali, i z nostalgią wspominają pewien zaniechany czyn. Julian Barnes widzi w tym fragmencie pochwałę wyobrażonej rozkoszy: „Ostatnie, ulubione wspomnienie to wizyta w burdelu w czasach, kiedy byli jeszcze uczniami. Zaplanowali wyprawę ze wszystkimi szczegółami, specjalnie ufryzowali włosy na tę okazję i nawet ukradli kwiaty dla dziewcząt. Ale kiedy weszli do burdelu, Fryderyk stracił zimną krew i uciekli. To był najlepszy dzień w ich życiu. Czyż najbardziej godną zaufania formą rozkoszy, sugeruje Flaubert, nie jest zatem rozkosz antycypowana? Czyż koniecznie trzeba wtargnąć na opustoszały strych spełnienia?” – nawet jeśli Flaubert nie do końca tak to zamierzył, to Barnes trąca tu właściwą strunę, bo żywiołem Szkoły uczuć jest potencjalność. Dewizą Fryderyka mogłoby być zdanie z wiersza Johna Burnside’a:
Nie doświadczyłem niczego ważniejszego
od tego, co się nie zdarzyło.
Przez większość czasu czuje on, że ma talent, ale jeszcze nie wie, do czego, rozpiera go duma z własnych przyszłych czynów i dokonań, roi o nadchodzących sukcesach („Wracał do pokoju; kładł się na kanapie i snuł bezładne myśli: o planach dzieł, o wzięciu się do pracy, o swojej przyszłości. Wreszcie, aby wyzwolić się od siebie, szedł na miasto”). Nieustannie, w najmniejszych detalach wyobraża sobie życie u boku ukochanej pani Arnoux („Wcale nie starał się jej zdobyć, był pewien, że każda próba spełzłaby na niczym”). Fryderykowi wystarczą antycypowane rozkosze, spełnia się w wyobrażaniu sobie zdarzeń i przeżyć. „Flaubertowski bohater nie działa, ale patrzy; nie wpływa na świat, lecz go jedynie percypuje; nie robi nic, tylko pragnie” – Michał Paweł Markowski nazywa powieść fabularnym traktatem o zjawach i znikaniu, w którym rzeczywistość nie istnieje, ale zjawia się w wyobraźni: „rytm percepcji Fryderyka wyznaczony jest przez zjawianie się (apparaissait) i znikanie (disparu), a dokładniej jeszcze – przez zastępowanie rzeczywistości (która znika) obfitymi obrazami rzeczy (które się pojawiają). Ten rytm także określa życie Flauberta i główne tematy jego twórczości”. W książce Ręka Flauberta Renata Lis notuje, że pisarz, nim zasiadł do pisania, najpierw tygodniami nie pisał. Wizualizował sobie każdy najmniejszy szczegół przyszłej książki. Pracując, „marzył i żył marzeniem”. „Zgłębiając wnętrze innych, zapominał o własnym, to pewno jedyny sposób, by nie cierpieć z jego przyczyny” – pisał o Fryderyku w Szkole uczuć, a jednocześnie chyba sam o sobie.
Styl był obsesją Flauberta, o czym znawcy jego twórczości napisali sporo i zaryzykuję tu tezę, że pewnie potrafiliby wykazać, że zaniechanie to nie tylko temat Szkoły uczuć, ale i główny element jej kompozycji i języka – niezdolność do czynu wyznacza rytm słowom, kryje się w pauzach, niedopowiedzeniach, w układzie rozdziałów, w tym, o czym się nie wspomina, i w sposobie, w jaki przedstawiony jest upływ wypełnionego niedziałaniem czasu. Proust za najpiękniejszą rzecz w tej książce, będącej „długim raportem z całego życia, pozbawionym, by tak rzec, czynnego udziału bohaterów w akcji”, uważał narracyjny odstęp, lukę obrazującą pustkę egzystencji, fragment, w którym pisarz w zaledwie paru zdaniach streszcza kilkanaście lat życia bohatera:
Podróżował.
Poznał melancholię parostatków, chłód świtów pod namiotem, szum w głowie od ruin i pejzaży, gorycz urywanych nagle przyjaźni.
Powrócił.
Wiódł życie towarzyskie, przeżywał nowe miłości. Ale nieustanna pamięć pierwszej odbierała im cały smak; zresztą nie odnajdywał już w sobie wieńczących uczucie porywów pożądania. Przygasły również jego ambicje duchowe. Minęły lata; przywykał do bezczynności umysłu i martwoty serca.
A gdyby tak, idąc tropem Barnesa, zastanowić się nad zaletami niespełnionych czynów? W niepodejmowaniu działania jest coś kuszącego i pociągającego, po co narażać się na rozczarowanie sobą i światem, na ogrom przykrości, które mogą nas spotkać, gdy możemy bez konsekwencji halucynować, przeżywając życia wyobrażone? Cóż bardziej pociągającego od snucia alternatywnych scenariuszy i rojenia o nieprzebytych ścieżkach, nienapisanych książkach i nieprzeżytych miłościach? „Żyjemy w erze powszechnego zakazu marzeń innych niż te dotyczące zdobywania rzeczy, kapitału i władzy wyłącznie dla siebie” – przekonuje Crary – w takiej rzeczywistości sny na jawie i błądzenie myślą bez celu mają wywrotowy potencjał. „Nic lepszego nie było nam dane”, nic od tego, co się nie zdarzyło – zdanie, które kończy powieść, kiedyś oburzało, dziś brzmi rewolucyjnie. Ile oszczędności przyniosłoby światu ludzkie przestawienie się z działania na marzenie, gdyby zamiast posiadania i doświadczania wystarczyły nam antycypowane rozkosze! Ćwiczenie dla wyobraźni: świat, w którym zadowalalibyśmy się niespełnieniem, a na spełnienie patrzylibyśmy podejrzliwie.
Roland Barthes nazwał łóżko „meblem nieodpowiedzialności” (w przeciwieństwie do stołu), John Lennon z łóżka agitował za pokojem, w 1969 roku razem z Yoko Ono przeprowadzili słynną akcję Bed-in for Peace – tuż po ślubie przez tydzień leżeli w łóżku w pokoju hotelowym w Amsterdamie w proteście przeciwko wojnie w Wietnamie. Dziennikarze pytali, co ich leżenie ma wspólnego z walką o pokój na świecie, a oni tłumaczyli, że jeśli leżąc razem w łóżku, mogą agitować za pokojem na pierwszych stronach światowych gazet, to chętnie to robią… Ubrani w piżamy nowożeńcy przez wiele godzin dziennie udzielali wywiadów, w których wykładali swoje antywojenne poglądy. Muzyk wspominał, że było to przezabawne doświadczenie. Lennon to interesujący przypadek kpiarza branego na serio. W książce All You Need is Love Jerzy Jarniewicz pisze, że to wywrotowiec, obrazoburca, prowokator i outsider, któremu nie po drodze było z żadną ideologią, indywidualista, z którego na siłę robi się idealistę i wizjonera. Wśród mniej znanych piosenek The Beatles znajduje się I’m Only Sleeping z wydanego w 1966 roku albumu Revolver. Niektórzy uważają, że to utwór o narkotykowym odlocie, ale Lennon śpiewał w nim o tym, że przyjemnie jest spać, leżeć w łóżku i spod przymkniętych powiek obserwować, jak świat goni własny ogon. Piosenek o nicnierobieniu powstało w tamtych czasach więcej, na przykład (Sittin’ On) The Dock Of The Bay Otisa Reddinga ze słynnym końcowym beztroskim gwizdaniem, czy Lazy Sunday grupy The Small Faces.
W książce o wojnie, którą kapitalizm wespół z neoliberalizmem toczą ze snem, Crary interesująco pisze o związkach konsumpcjonizmu z pasywnością – żyjąc w poczuciu wszechmocy, mamy pozostawać jednocześnie w stanie obojętności i odrętwienia, skupiać się na własnych korzyściach, pod żadnym pozorem nie oddawać się snom na jawie, nie zatrzymywać nad niczym na dłużej i nie myśleć kategoriami wspólnotowymi. Gloryfikacja aktywności, dopominanie się o więcej energii i działania służą tak naprawdę utrzymaniu nas w stanie pasywności, podtrzymaniu inercji i status quo. Dlatego spanie, lenistwo i gapienie się w sufit są zagrożeniem dla systemu. Gdy leżysz i nic nie robisz, twoja myśl biegnie wolno i nieskrępowanie, masz czas na odpoczynek i wyobrażanie sobie innego życia, a co za tym idzie – na bycie aktywną uczestniczką życia społecznego. Śnienie, marnowanie czasu, wycofywanie się na margines to sposoby na wypisywanie się ze wspólnotowego przeżywania rzeczywistości, które jest wspólnotowe tylko z pozoru, a tak naprawdę bardziej przypomina zbiorowe otępienie. Kontrkultura wyrosła ze sprzeciwu wobec tego otępienia.
W 2009 roku José Esteban Muñoz opublikował książkę Cruising Utopia. The Then and There of Queer Futurity, w której analizował przejawy queerowego myślenia utopijnego jako sposobu na uzyskanie wolności i rozwalenie systemu. Używając terminu Herberta Marcusego, Muñoz opisywał estetykę queer jako „Wielką Odmowę” funkcjonowania w heteronormatywnym społeczeństwie i podporządkowania zasadzie wydajności. Niechęć do zakładania rodziny, zawierania małżeństwa, katorżniczej pracy, gromadzenia dóbr i uczestnictwa w konfliktach zbrojnych – to elementy składowe „Wielkiej Odmowy” ruchów kontrkulturowych. Odmowa ta wynikała z fundamentalnej niezgody na zastany porządek, który kontestowano, najczęściej tłumnie i żywiołowo, w czasie demonstracji, koncertów, happeningów czy protestów. Odpowiadając na pytanie dziennikarza z „Le Nouvel Observateur” o to, dlaczego ruch kontestatorski się nie udał, Roland Barthes mówił, że z chwilą, gdy jednostki łączą się w stada, kontestacja staje się niemożliwa, „ponieważ w każdym stadzie panuje konformizm”. Prawdziwe bycie na marginesie francuski filozof utożsamiał z indywidualizmem – tyle że zdefiniowanym na nowo. W zaproponowanym przez Barthesa ujęciu indywidualizm „nie miałby drobnomieszczańskiego charakteru, lecz byłby radykalniejszy i bardziej tajemniczy” i prowadziłby do jedynej kontestacji, „której władza nigdy nie toleruje”, czyli „kontestacji poprzez wycofanie”. W końcu – jak zapewniał Barthes – wycofanie się jest czymś, czego społeczeństwo nie akceptuje. Dla wszelkiej władzy wygodniej jest, abyśmy żyli w przekonaniu o nieuchronności pewnych mechanizmów. Wycofanie się tę nieuchronność podważa, łączy się z rewidowaniem poglądów, zmianą zdania, wątpliwościami i wahaniem.
W 1969 roku, wpuszczając świat do swojego łóżka, Lennon i Yoko Ono zapowiadali współczesną rolę tego mebla, który nie służy już tylko do odpoczynku – za sprawą rozwoju gospodarki neoliberalnej i pandemii koronawirusa stał się naszym biurem. W rzeczywistości, w której złowieszcze zdanie z Makbeta Shakespeare’a „Nie zaśniesz więcej” zmieniło się w slogan reklamujący wydajność i aktywność 24/7, łóżko powinno na powrót stać się meblem niezbędnej nieodpowiedzialności.
W scenie otwierającej powieść Austerlitz „dręczony bólami głowy i niedobrymi myślami” narrator krąży po Antwerpii, by w końcu znaleźć wytchnienie na ławce w ogrodzie zoologicznym, a potem trafić do noktoramy, gdzie w półmroku przygląda się zwierzętom aktywnym nocą. Miejsca opisywane przez Sebalda (pisarza czułego na wszelkie zbiegi okoliczności) nigdy nie są przypadkowe, więc to także nie jest zwyczajne zoo. To jeden z pierwszych takich ogrodów w Europie. W czasie, gdy odpoczywa w nim narrator powieści, zoo świętuje sto dwudziestą piątą rocznicę swego istnienia. Noktorama, w której żyją wielkie nietoperze, malutkie nocne małpy, sowy, kuny i mysikróliki, to oszukana noc w obrębie fałszywego ogrodu, bo przecież zoo jest nim tylko z nazwy, tak naprawdę to miejsce, gdzie zamykamy i więzimy dzikie zwierzęta w klatkach dla własnej przyjemności. „[O]gród zoologiczny, do którego ludzie chodzą, by spotkać zwierzęta, obserwować je i przypatrywać się im, […] jest pomnikiem niemożności takiego spotkania. Współczesne ogrody zoologiczne to epitafia dla związku, który jest równie stary jak sam człowiek” – pisał John Berger w eseju Po cóż patrzeć na zwierzęta (cytat ten w kontekście obrazów zwierząt w twórczości Sebalda przywołuje Katarzyna Kończal w książce Sygnatury Sebalda. Zwierzęta – Widma – Ruiny). Koncepcja noktoramy wyjątkowo wyraźnie uwidacznia przemoc leżącą u podstawy idei ogrodów zoologicznych oraz przekonania, że człowiek może dowolnie ingerować w świat przyrody. Tworzymy dla stworzeń nocnych fałszywą noc, abyśmy my – stworzenia dzienne – mogli się im w półmroku przyglądać (czytałam, że odwiedzający spędzają w antwerpskiej noktoramie średnio siedem minut, co jest zdecydowanie zbyt krótkim czasem, by ludzkie oko przystosowało się w pełni do panujących tam warunków). Na wyjątkowo ambiwalentny charakter tego miejsca wskazuje zresztą narrator powieści: „zaprzątało mnie wtedy pytanie, czy gdy Zoo zamyka się dla publiczności z chwilą zapadnięcia prawdziwej nocy, w noktoramie włącza się światło elektryczne, aby mieszkańcy tego opacznego miniaturowego uniwersum mogli w miarę spokojnie o brzasku dnia zapaść w sen”. Fałszywa noc – sen sprowadzany za pomocą leków, ciemność uzyskiwana poprzez wieszanie w oknach specjalnych nieprzepuszczających światła zasłon, i fałszywy dzień – dwudziestoczterogodzinna aktywność i praca, ignorowanie naturalnych pór dnia i nocy, to nasza codzienność. W Austerlitz czytamy: „Naprawdę utkwił mi w pamięci tylko szop pracz, którego długo obserwowałem, jak z wyrazem powagi siedział nad strużką wody i bez ustanku prał ten sam kawalątek jabłka, jak gdyby w nadziei, że dzięki temu gruntownemu, ponad wszelki rozsądek praniu zdoła wymknąć się z fałszywego świata, dokąd trafił poniekąd bez własnego udziału”. Obraz zapamiętałego w swym działaniu zwierzęcia jest często przywoływanym fragmentem tej książki, stanowi bowiem atrakcyjną metaforę ludzkiej kondycji w świecie, w którym często odczuwamy niepokojącą nieprawdziwość i przypadkowość naszej egzystencji i wypełniających ją zdarzeń. Choć jest to projektowanie ludzkiego doświadczenia na doświadczenie zwierząt, o którym prawie nic nie wiemy, kusi, aby w obrazie oszalałego szopa pracza, uwięzionego w fałszywej nocy i nieprawdziwym dniu, zobaczyć analogię do naszego losu.
Fragment książki Zofii Zaleskiej pt. "Zaniechanie" opublikowany za zgodą wydawcy.
Tę i inne książki Karakteru znajdziesz w dobrych księgarniach oraz na www.karakter.pl
Zapraszamy do skorzystania z kodu rabatowego: Karaktery
Rabat 30% obowiązuje od 1.08.2025 do 30.09.2025.