PO GŁUCHONIEMSKU

Wstęp

Głuche dziecko musi dostać najpierw język wizualno-przestrzenny. Dopiero na tej podstawie można budować nauczanie języka obcego, czyli polszczyzny.Czy głuchoniemi stanowią mniejszość etniczną – zastanawia się MAREK ŚWIDZIŃSKI.

Językoznawca nazwie głuchym człowieka, który w naturalnym procesie nabywania języka, trwającym kilkadziesiąt pierwszych miesięcy życia, otrzymał pewien język wizualno-przestrzenny (inaczej: migowy), a nie foniczny. W potocznym natomiast rozumieniu głusi to ludzie z ograniczeniem słuchu, a więc niedosłyszący, ogłuchli lub głusi prelingwalnie (w rozumieniu lingwistycznym). Na przecięciu tych dwu zbiorów sytuować wypada populację Głuchych – mniejszość językową i kulturową wewnątrz słyszącej większości (warto pewnie pisać jej nazwę wielką literą). Nie wszyscy głusi są Głuchymi. Z drugiej strony niejeden słyszący (dziecko głuchych) poczuwa się do bycia Głuchym.

Od zarania dziejów ludzie z ograniczeniem słuchu żyli na marginesie społeczności słyszących. Powodem była bariera komunikacyjna. Głuchy nie słyszał ani nie mówił. Z głuchym nie było kontaktu, zupełnie jak z upośledzonymi umysłowo. Owa bariera rodziła dyskryminację głuchych, jako ograniczonych – tym dotkliwszą, że dotyczyła indywiduów. Nigdzie bowiem głusi nie stanowili zwartej populacji.

Burzenie bariery rozpoczęło się w szesnastowiecznej Hiszpanii. Dwa wieki później we Francji i w Niemczech, a potem w Polsce powstały pierwsze publiczne szkoły dla głuchych. Celem edukacji było nauczenie głuchych mowy, czyli umiejętności, której faktycznie nie mieli. Pierwsze dekady XIX wieku przyniosły we Francji istny wysyp głuchych inteligentów, a nawet intelektualistów. Potem jednak wszystko wróciło do dawnej normy.

Pierwsi nauczyciele głuchych pojmowali ową barierę komunikacyjną opacznie. Sądzili, że głuchy to istota upośledzona, kaleka, wręcz półczłowiek – bo nie ma tego, co odróżnia nasz gatunek od reszty świata zwierzęcego: języka. Trzeba zatem dać mu język – dla jego dobra, choćby na siłę. Co gorsza, język i mowę uznano bezzasadnie za jedno i to samo. Edukacja głuchych nastawiona więc była od początku na przywrócenie nieszczęsnym utraconego jakoby skarbu, jakim jest mowa. I oto jesteśmy u źródeł doktryny oralizmu, która skierowała nauczanie głuchych na ślepy tor: głuchy ma mówić; głuchy ma czytać z ust; głuchy nie ma prawa porozumiewać się inaczej.

W paryskiej szkole Augusta Bébiana czy w warszawskim Instytucie Głuchoniemych księdza Jakuba Falkowskiego (założonym przezeń w 1817 roku) uczyli także głusi nauczyciele – nie po francusku i nie po polsku, tylko „po głuchoniemsku”. Ale w historii edukacji głuchych był to odosobniony, trwający kilkadziesiąt lat epizod. Zatriumfował oralizm – doktryna niezwykle żywotna, przynajmniej w Polsce.

Z punktu widzenia lingwisty wszystko wygląda inaczej. Istota ludzka rodzi się z naturalnym otwarciem na język. Nie mają racji ani natywiści, którzy już w antyku uważali, że język jest wrodzony, ani ich oponenci, którzy utrzymują, że umiejętności językowe są produktem wychowania. Niemowlę przynosi na świat pewną wrodzoną dyspozycję. Szkoła Noama Chomskie...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI