„Jest OK. TO dlaczego nie chcę żyć?” – przeczytaj fragment książki

Otwarty dostęp

„Co nas nie zabije, to nas wzmocni”, czyżby? Bohaterowie książki "Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?" po latach zmagania się z depresją, doszli do ściany. O najtrudniejszych momentach w życiu opowiedzieli Markowi Sekielskiemu i Małgorzacie Serafin. Prezentujemy fragment książki – rozmowę z Wojciechem Krzyżaniakiem, dziennikarzem, twórcą Głosu Szczerej Słowiańskiej Szydery na YouTubie.

Od dziecka byłeś tak ironiczny?

POLECAMY

Byłem szczęśliwym dzieckiem. Jeśli miałbym szukać przyczyn depresji w dzieciństwie i przypominać sobie, czy sikałem do łóżka, czy się koledzy ze mnie śmiali, to nic takiego się nie działo. Nie byłem jakimś wirażką, liderem opinii na podwórku. Byli mocniejsi, tacy, co prędzej zaczęli palić papierosy. To oni zostali wirażkami. Ja byłem taką cyniczną mendą. Na podwórku mnie lubili, bo potrafiłem komuś dopierdzielić. W szkole miałem dobrego kolegę Mirka. Sympatyczny wielkolud, nie był agresywny, ale budził respekt. Więc jak taki jeden Piotrek, który całe swoje męstwo miał w mięśniach, chciał mi coś udowodnić, bo go akurat wkurwiałem, to miał ze mną problem. Bo wtedy wstawał Mirek i mówił: „Ale po co?”. W związku z tym nawet wpierdzielu nie dostałem tak na poważnie.

A jak było w domu?

Nie miałem traumatycznego dzieciństwa. Jedyna rzecz to choroba mojego ojca. Miał wieńcówkę i siedział w domu. Źle go traktowałem. Wykorzystywałem jego słabość. Potrafiłem być mentalnym gnojem. Do dziś mam wyrzuty sumienia.

Potrafiłem zaśmiać mu się w twarz, kiedy chciał mi czegoś zakazać albo jakoś pouczyć. Potrafiłem powiedzieć mu: jak jesteś taki twardy, to chodź i mnie zmuś. Raz widziałem łzy w jego oczach. Wtedy po prostu odszedłem, ale do dziś pamiętam te jego mokre oczy. To nie było tak, że dochodziło do tego często, ale nawet jeśli stało się dwa razy, to oba mam w sobie do teraz. I przypominam sobie, że bezsilność jest przerażająca. Kochałem go. To był bardzo dobry człowiek.

To kiedy coś depresyjnego zaczęło się dziać?

Kurczę, wszystko było w porządku aż do momentu, gdy zacząłem pisać. Niech to nie będzie antyreklama pisania. Miałem wtedy ze dwadzieścia lat. Znalazłem moją starą, taką niby książkę, którą ręcznie pisałem w zeszycie. To nie było dobre, ale było jakieś, było moje. Zacząłem pisać dalszy ciąg. Pisałem na maszynie, a ona mi rozwaliła wzrok. Nie wiedziałem wtedy, że mam astygmatyzm. Pisałem całymi dniami. Coraz więcej siedziałem w domu, coraz mniej zacząłem wychodzić, coraz bardziej podobała mi się ta zabawa. Mówię „zabawa”, bo ta książka się nigdy nie ukazała i nie ukaże. Mam ją do dziś.

W pewnym momencie prawie w ogóle przestałem wychodzić z domu. Studiowałem wtedy dwa kierunki jednocześnie: psychologię i pedagogikę. Potem wziąłem jeszcze trzeci kierunek, filologię polską, ale to tylko po to, żeby móc chodzić na zajęcia Jana Drzeżdżona, pisarza, w którym się wtedy zaczytywałem. W związku z tym miałem indywidualny tok studiów. Byłem bardzo dobrym studentem. Ale za to studiowałem długo i bez magisterki.

Siedziałeś, pisałeś i nagle zorientowałeś się, że już jest kolejny miesiąc?

Na początku jeszcze wychodziłem. Na uczelnię. Mieszkałem w Gdyni. Uczelnia była w Gdańsku-Oliwie. Potem jeździłem coraz mniej, alienowałem się. Zacząłem odczuwać lęki, kiedy byłem w ruchu. Do tego doszły jazdy ze wzrokiem. Agorafobia mi się zaczęła. Siedziałem w małym pokoju, przy maszynie do pisania i ograniczałem się do tej przestrzeni. To się pogłębiało. Zawaliłem rok studiów. Nie byłem w stanie chodzić na zajęcia. Dostawałem ataków paniki na uczelni.

Próbowałem to sobie naprawić pracą w fundacjach zajmujących się pomocą ludziom. Między innymi pracując w hospicjum i współpracując jako konsultant z MONAR-em.

Myślałem, że pokonam ten kryzys psychiczny, pomagając ludziom. Ale jeszcze bardziej pogrążałem się w tych nieprzyjemnych stanach. Do tego doszły jeszcze wyrzuty sumienia, że zawalałem kolejne sprawy zawodowe i takie zwyczajne, życiowe. Moim drugim imieniem wtedy mogło być słowo „prokrastynacja”. Wymyślałem sobie wymówki. Tworzyłem całe uniwersum, żeby usprawiedliwić to, że nic nie robię, tylko jestem w domu. Wytłumaczyłem sobie, że to dla mojego dobra, że tu jest bezpiecznie.

W czym ci przeszkadzali ludzie i przestrzeń? To cię denerwowało? Stresowało?

Przeszkadzali mi w tym sensie, że nie pozwalali mi żyć w świecie, który sobie bezpiecznie stworzyłem. I kij z tym, że ktoś mi mówił, że ta moja izolacja jest niezdrowa. Uparłem się, że dla mnie najlepsze będzie, jak będę siedział i pisał. Zamykałem się coraz bardziej. „Co oni mi pierdolą, że mam wychodzić, skoro ja się czuję tu świetnie” – tak myślałem.

Jakbym uzależnił się od agorafobii. To może się wydać dziwne, bo uzależnienia kojarzą się z alkoholem, hazardem. Rozmawiałem z pewnym profesorem i spytałem, czy to możliwe, żeby być uzależnionym od agorafobii. Powiedział mi, że każda choroba może być uzależnieniem.

To wszystko, co się wtedy ze mną działo, rozwinęło się w poczucie winy. Dołowało mnie to coraz bardziej. Psychicznie zamykałem się przed światem. Zapraszałem ludzi do domu, każdy mógł przyjść. Ale tak naprawdę udawałem przed nimi. Bo nie było dobrze. I w końcu zacząłem wymyślać historie, żeby tylko przestali do mnie przychodzić. Bałem się zobowiązań. Zacząłem już odczuwać lęki, jak ktoś był ze mną w domu.

Że mogą czegoś od ciebie chcieć?

Tak. Albo że ja sam się będę czuł do czegoś zobligowany. A potem miałem już agorafobię połączoną z chęcią bycia samemu. Bezpiecznie czułem się tylko sam. Doprowadziłem się do takiego stanu psychicznego, że oglądanie telewizji było dla mnie dramatem. Jak oglądałem jakiś film, w którym coś się wydarzyło – nie mówię o drastycznych scenach – wystarczyła jakaś emocja, to potrafiłem reagować lękiem, atakiem paniki, mieć szybszy oddech. Nie pisałem już, bo nie miałem o czym. Dbałem o to, żeby nie mieć emocji, nerwów, żeby być jałowym. Do tego stopnia byłem wyzuty z chęci do jakiejkolwiek aktywności, że zaprzestałem o siebie dbać. Utyłem, fizycznie czułem się słabiutki. Każdy wysiłek powodował mocniejsze bicie serca. Wywoływało to niepokój, a niepokój prowadził do ataku paniki. Wtedy pomyślałem, że coś jest nie tak. Ale dalej nie byłem skłonny do pomocy sobie, do reakcji.

Ile czasu tak siedziałeś w domu?

Siedem miesięcy trwał ten ostry stan. Jakieś trzy-cztery miesiące izolacji na maksa. Ponad pół roku nie przyjmowałem gości. Trzeba się było naprawdę do mnie wprosić z zaskoczenia. Mama ze mną mieszkała, a to mnie zwalniało ze wszystkiego. Nie musiałem nawet chodzić do sklepu. Byłem kochany synuś Wojtuś. No, czasami wybierałem się do kiosku na drugim końcu bloku. To była dla mnie wyprawa. Celowałem w taką porę dnia, żeby było jak najmniej ludzi.

Mama prała, gotowała, sprzątała, wszystko za ciebie robiła?

Jak było trzeba, to tak. A byłem przecież starym koniem, miałem na karku pewnie już ćwierć setki…

Jak dziś na to patrzę, to to wyglądało jak w sitcomie. Siedzi stary koń i mama mu usługuje. Wykorzystywałem to. Miałem komfort, a mama traktowała mnie jako taki erzac swojego życia. Złota kobieta, ale nie wiedziała, jak reagować. Wtedy na szczęście z pomocą przyszła moja siostra Kasia. Zobaczyła, że ja gniję, że mam takie psychiczne odleżyny. Wzięła sprawy w swoje ręce.

Wpuściłeś siostrę do domu?

Ona uratowała mi życie. Wtedy już pojawiły się pierwsze myśli samobójcze. Po cholerę miałem żyć? To nie miało sensu. Pamiętam takie momenty, kiedy patrzyłem przez okno. Miałem widok na przystanek autobusowy. Potrafiłem stać w oknie, zazdroszcząc ludziom i jednocześnie odczuwając lęk. Patrzyłem, jak wsiadają do autobusu, i zaczynałem się trząść na samą myśl, że miałbym korzystać z komunikacji. Ratowało mnie to, że sobie przypomniałem, że przecież kiedyś to robiłem, jeździłem autobusem.

Gdy Kasia przyszła do mnie z pomocą, powiedziała krótko: „Kurwa, tak nie może być, to jest jakiś odjazd, co się tu dzieje?!”. Wzięła mnie z zaskoczenia. Przed tym trochę rozmawialiśmy, ona widziała, jak tonę. Przychodziła do mnie, gdy ja wstawałem z łóżka, na przykład o 15. A teraz po prostu zakomunikowała mi, że umówiła wizytę u psychiatry. Wsadziła mnie w samochód i zawiozła mnie tam. Do okulisty też, bo gdy świeciło słońce, dostawałem stanów lękowych i niepokoju. Nie wiedziałem, o co chodzi. W głowie mi się kręciło. Psychiatra przepisał mi leki przeciwlękowe. To były leki starej generacji. Takie mózgotrzepy, a nie punktowe. One były też uzależniające.

Masz tendencję do uzależnień?

Mam taką skłonność. Jeśli chodzi o alkohol, to byłem bardzo blisko uzależnienia. W pewnym momencie stwierdziłem, że jak nie przerwę, to się stoczę. Wcześnie zacząłem pić. Alkohol kojarzył mi się dobrze. Nigdy nie wiązał się z jakąś agresją. Upijaliśmy się na wesoło.

W jakim wieku byłeś, jak zacząłeś mocniej drinkować?

Pierwszy raz zrobiłem się tak konkretnie, gdy miałem czternaście lat. Kolegowałem się z fajnymi ludźmi. Miałem spokój, nikt mnie nie ruszał. Potem był taki czas, że używałem alkoholu jako normalnej rozrywki, ale generalnie piłem, żeby dodać sobie animuszu. To wynikało z niskiej samooceny, poczucia niepewności. Był też niestety taki moment na studiach, że się upijałem codziennie. Byłem wysokofunkcjonujący.

Nie wiązałeś nigdy depresji z piciem? Alkohol jest bardzo silnym depresantem.

Oczywiście, że wiązałem. Pierwsza fala picia to była typowa faza młodego. Przynależność do grupy, akceptacja, przyjaźń, muzyka. Wczesne lata 80. w Trójmieście. Gdańska scena alternatywna, pełne gacie radości. Nikt tam się wtedy nie zastanawiał, czy to depresant, czy nie. Wszyscy na czymś grali i pili. To była taka szalona przygoda.

Ta druga fala wynikała z depresji, z ucieczki. Zacząłem zauważać, że lęki, które miałem, mogę zagłuszyć alkoholem. Nie mogę się wybrać na imprezę, boję się, ale jak sobie grzmotnę, to nagle mogę. Tworzyliśmy ekipę prostych chłopaków. Inni pili wódeczkę, a my potrafiliśmy kupić sobie sześć win marki wino. Jedno wino było na trzy szklanki równiutko. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy o literaturze. Na hejnał piliśmy pod sklepem, a jak gadaliśmy o literaturze, to piliśmy ze szklanek. Siedzieliśmy tak całymi nocami. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że to było głupie.

Jak długo alkohol przeplatał ci się z depresją?

Tak jak depresja odchodził i wracał. Ale od dawna już nie piję prawie wcale. Chyba z dziesięć lat. To nie jest tak, że mam zdiagnozowane uzależnienie, mogę pozwolić sobie na lampkę wina, piwo. Na tym kończę. W pewnym momencie odkryłem, że kac jest większy niż przyjemność z picia. Zauważyłem, że jak wypiłem, zaczynałem mieć nie tylko lęki, ale już halucynacje. Bałem się, że dostaję pierdolca. Pierwszy raz odstawiłem alkohol ze strachu. Wtedy strasznie przesadzałem. To był początek studiów, upijałem się bardzo często i bardzo mocno i zawsze twardym alkoholem. Wóda bez popitki, z dużą liczbą papierosów.

Kiedyś doprowadziłem się do takiego stanu, którego nie potrafię nazwać. Jechałem pociągiem, chyba z Koszalina do Gdańska. Miałem autentyczne halucynacje, nie wiedziałem, gdzie jestem… I nagle okazało się, że to Wejherowo, a ja nie mam grosza. Na szczęście wtedy konduktorka w jakimś pociągu okazała się człowiekiem. Zainstalowała mnie w przedziale konduktorskim i obudziła w Gdyni. Wtedy już było OK i trafiłem do domu. Przespałem dwa dni.

Byłeś wtedy na lekach?

Już nie. Jak mi się udało zacząć wychodzić z domu, to je odstawiłem. Ale nosiłem cały czas przy sobie. To były leki objawowe. Nie brałem ich długo. Leczyłem się taką metodą, że spacerowałem wokół domu. Coraz większe kręgi zataczałem. Miałem punkty orientacyjne: księgarnie i antykwariaty. Jak wchodziłem do nich, czułem zapach książek i się uspokajałem. Doszedłem w końcu do takiego momentu, że zapomniałem, że jest źle.

Odzyskałeś radość życia?

Przestało mnie przerażać, że mam wsiąść do autobusu. Zapomniałem, że się tego boję. Stało się to dla mnie naturalne, nie zastanawiałem się, tylko wsiadałem.

Spodziewałeś się nawrotu depresji?

Studiowałem psychologię, więc teoretycznie mogłem się spodziewać. Ale na to chyba nigdy nie jest człowiek przygotowany. Odsuwałem od siebie tę myśl. Jak jest dobrze, to jest dobrze. Straciłem czujność, znów sięgnąłem po alkohol. Poszedłem na jakąś imprezę i oczywiście uchlałem się. Na drugi dzień nie miałem kaca, poczułem się pewniej, no i się zaczęło. Popłynąłem w tango alkoholowe. Bardzo mi się to podobało.

Lęki wróciły?

Nie od razu. Na początku była przyjaźń i muzyka, pełnia życia, będzie dobrze.

To był czas, kiedy dużo biegałem. I było mi z tym zajebiście. Niedługo potem zamiast pięciu przebieżek w tygodniu były tylko dwie, później wcale. Następnie wjechały głupie myśli, wyrzuty sumienia, że sam siebie zawiodłem. Ale piłem dalej. Gdzieś po roku życia z alkoholem, zagłuszania lęków zacząłem też odczuwać fizyczne skutki. Zdałem sobie sprawę, że jak czegoś nie zrobię, to będzie bardzo źle, byłem na granicy uzależnienia. Nie musiałem się odtruwać, nie miałem chemicznego zatrucia, ale mentalnie byłem na granicy. Mam słabą psychikę i wiem, że popłynąłbym tak na kloszarda, na zatracenie, bo zatracenie i ucieczka to moje sposoby na wszystko. Agorafobia była przypadkiem ucieczki. Wewnętrzna, bardzo głęboka emigracja.

Zawsze w życiu uciekałem. Bardzo dużo przez to straciłem. Moja ochrona polegała na wycofaniu się i braku walki, dobrym przykładem są moje związki.

Dużo miałeś nawrotów depresji przez te wszystkie lata?

Cztery wynikające z zaniedbania. Niedawno przeżyłem mocny dół. Takie bardzo poważne załamanie. W wyjściu z tego pomogło mi między innymi gotowanie, takie małe codzienne przyjemności. To był bardzo silny epizod połączony z czarnymi myślami. Drugi raz w życiu byłem na granicy życia i śmierci. Myśl o śmierci wydawała się bardzo świadomym wyborem. Bardzo mocno przemyślana, ugruntowana decyzja.

Dlaczego myśli samobójcze akurat w takim momencie? Po latach pracy w mediach i chwilowej nieobecności wróciłeś w internecie. Zebrała się wokół ciebie grupa widzów, słuchaczy. Wsparli cię także finansowo.

To mi pozwoliło bezpieczniej myśleć o przyszłości. Finansowy zawór bezpieczeństwa jest bardzo ważny w takich depresyjnych sytuacjach, bo łatwo się zapaść i powiedzieć, że nic już nie ma sensu. Wtedy byłem już w mojej nowej społeczności. Świadomość tego nie pozwalała mi dokończyć mojego dzieła – samobójstwa. Czułem się dobrze w tym towarzystwie. Widzowie mojego internetowego programu dali mi dużo siły, dużo wsparcia, nie wiedziałem, że jestem tyle wart, że byłem wart cokolwiek. W tradycyjnych mediach nikt i nic nikogo nie interesuje. Jak pracowałem jeszcze w samym tym medialnym jądrze, patrzyłem na swoich kolegów i myślałem, że temu światu na niczym nie zależy.

Odejście z mediów cię połamało?

Jak się odchodzi z dużych mediów, to się to bardzo przeżywa. Telefon przestaje dzwonić. Wcale nie jesteś taki popularny, jak ci się wydawało. Nagle jak chcesz stówę pożyczyć, to musisz dzwonić do matki. Bardzo się krępowałem, bo w międzyczasie załatwiłem wielu osobom robotę, a sam w swojej sprawie nigdzie nie zadzwoniłem (potem nikt nie chciał uwierzyć, że ja mogę mieć takie problemy).

Czułem się przegrany. Zacząłem się dołować, zastanawiać. Znów coraz więcej czasu spędzałem zamknięty. Odciąłem się od ludzi. Wpadłem w takie nicnieróbstwo. Wprowadzałem się powoli w zatracanie się w sobie. To było aż do granic perwersji.

Mieliłeś przemielone?

Ja się od tego mielenia uzależniłem. To było wyjaśnienie na wszystko. Coś mi nie wyszło, coś spierdoliłem sam. Pielęgnowałem to najpierw jako wymówkę, a potem się w to wpakowałem całkowicie. Uznałem, że to wszystko jest moją winą. Zawiodłem. Dałem dupy na całej linii. Jestem cienkim Bolkiem.

Na szczęście mam wokół siebie ludzi, którzy są kurewsko uparci, którzy nie pozwolą mi sczeznąć. Złapią za kurtkę, gdy będę spadał. Nie odzywam się do nich, gdy jest źle, ale oni się mnie nauczyli i potrafią ze mnie czytać. Pojawiają się też nowi ludzie, od których dostaję bezwarunkowe poczucie, że jestem ważny, że mam talent. Wspominają piosenki, które kiedyś napisałem. Są dla nich ważne. I mieć wokół siebie takich ludzi, którzy cię kopną czasem w tyłek, to jest skarb.

Dlatego wiedząc, jak potrafi być głęboko czarna ta czerń depresji, jak gęsta i wciągająca, nie potrafię sobie wyobrazić tego, że ktoś może być z tym sam, że może nie mieć nikogo. Dlatego zawsze namawiam ludzi do wspierania się nawzajem, tworzenia grup socjalnych, pomocy innym. Nigdy nie odmawiam rozmowy z kimś potrzebującym. Chętnie bym wszystkich do serca przytulił.

Przecież ja dobrze pamiętam te stany. Gdzie widziałem swoją własną śmierć. Miałem to zwizualizowane. Wszystko było przygotowane, ze spokojem. Wybrałem trzy lokalizacje. Daleko od Polski, żeby nikt mnie nie zidentyfikował. Każda z nich gwarantowała osiągnięcie celu, czyli śmierci. Chciałem zminimalizować ryzyko przeżycia. Wszystko na chłodno, bez emocji. Byłem pewny, że to jedyne słuszne rozwiązanie.

Co cię uratowało?

Cierpienie innych. Okazałem się potrzebny komuś na już. Potem się okazało, że może mógłbym pomóc i innym ludziom. No i moi słuchacze mi pomogli. Byłem z siebie nawet dumny, że nie chodziło mi o zaspokojenie próżności, że jestem taki ą ę potrzebny wujek Wojtek. Chodziło o przyjemność. Pomyślałem o sobie w kategoriach najzwyklejszej przyjemności, którą daję sobie i tym ludziom.

Pomogły mi też wrodzone cynizm, dystans i autoironia. Po jasną cholerę ja się uparłem, żeby być szczęśliwy? Przecież to nie jest tak, że jesteś albo szczęśliwy, albo martwy, jest też coś pośrodku. Poza tym urzekła mnie banalna myśl, że jest tyle książek do przeczytania. I że w końcu swoją muszę napisać.

Fragment pochodzi z książki "Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?", która niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora.

Książkę można kupić tutaj 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI