Od kiedy pamiętam, nie starałam się, żeby rodzice mnie znali i rozumieli. Przeciwnie, zadawałam sobie sporo trudu, żeby do tego nie dopuścić. Tłumiłam w sobie odruch szczerości, bo wydawało mi się, że jeśli im się zwierzę, nie spełni się to, o czym marzę. Nie powiedziałam im więc, że zdaję egzamin językowy w Instytucie Francuskim. Sama miałam za dużo wątpliwości, żeby ryzykować, że ich wątpliwości pociągną mnie na dno.
Ostatnie miesiące przed maturą siedziałam więc w ukryciu. Na zmianę w swoim pokoju i w moim muzeum. Rodzice wymyślili sobie, a ja nie dementowałam pogłoski, że chcę studiować romanistykę lub anglistykę. Ciekawe, że ojciec raz patrzył na mnie jak na głupka, innym razem widział mnie z profesurą z lingwistyki stosowanej. Wystraczająco bezużyteczne, by mu imponowało.
Kiedy tłusta koperta z pieczęcią Sorbony i moim nazwiskiem zaległa na kuchennym stole, czekali, aż wrócę do domu. Siedzenie w ciszy przy pustym stole to rytuał na czas kryzysu. Wróciłam. Nigdy jeszcze nie widziałam kawałka papieru, który poprzez pieczęcie i znaczki stanowiłby kwintesencję potęgi prawa. Komisyjnie rozdarłam kopertę, której zawartość „z przyjemnością” poświadczała, że pani Jael Stravinsky otrzymała stypendium na Wydziale Historii Sztuki na Université de Paris. Przy stole zapanowało milczenie. Nie spodziewali się ani Paryża, ani Sorbony, ani historii sztuki.
Moje plany znały tylko babcia Miriam i pani Bertrand. Babcia odczyniała gusła i paliła kadzidła dla wszystkich bożków, których podejrzewała o moce sprawcze. Pani Bertrand, która zawsze mówiła, że swoje w życiu przeszła i od żadnego boga wsparcia nigdy nie dostała, wierzyła, że mamy jedynie oparcie w sobie. A oparcie w sobie należy odpowiednio przyodziać. Uszyła mi więc sukienkę. Specjalnie na egzaminy. To była Suknia Mocy. Granatowa, wygodna, z wielką ilością plis i zakładek, z głębokimi, niewidzialnymi kieszeniami.
Babcia i pani Bertrand przygotowały też dla mnie posag. Tak to nazywały, przecież ruszałam w świat. Babcia podarowała mi pieniądze, które odkładała latami specjalnie na moją edukację. Pani Bertrand uszyła komplet ubrań podpatrzonych w „Vogue’u”. Paczkę – niespodziankę wolno mi było otworzyć dopiero w Paryżu.
Nie wierzyłam w to, co się działo. Wszystko potoczyło się tak szybko. Te ostatnie chwile w domu były dziwne. Byłam jak opakowana w plastik. Szorstkie, niezdarne pożegnanie. Mama demonstrowała „Taka jestem przerażona”. Tata milczał.
Powinni się cieszyć, że się ode mnie uwolnią, a zachowują się tak, jakby byli źli, że się od nich oddzielam.
Podświadomość to dziwne miejsce, podsyła zaskakujące skojarzenia. Przypomniała mi się sytuacja sprzed trzech lat. Jechaliśmy wszyscy do synagogi. Ja jechałam, bo myślałam, że muszę. Matka i ojciec jechali, by umocnić nadwątloną tygodniem wiarę w małżeństwo. To był czas, kiedy matka czujnie śledziła spojrzenia ojca. Zbierała dowody w toczącym się w jej głowie procesie, w którym był oskarżony o to, że jej nie kocha. Wtedy, kiedy jechałyśmy, wyśledziła oczy ojca w lusterku odbijającym moje kiełkujące piersi.
Ojciec dostrzegł spojrzenie matki. Jego surowy głos, że dekolt naraża mężczyzn na grzeszne myśli, był skierowany nie wiadomo do kogo. Matka – obrończyni moralności i jedyna w tym towarzystwie właścicielka legalnego biustu – zmierzyła mnie gniewnym spojrzeniem. A ja nie wiedziałam, czy jestem dzieckiem, czy dorosłą, winną, czy niewinną. Czy jestem niszczycielką i mogę wodzić na pokuszenie? I nie wiedziałam, czy mi się to podoba, czy nie.
Wysiłek, żeby z pełnym wyższości uśmiechem opierać się oczom matki i ojca, nie starczył na długo. Dowiedziałam się, że mężczyźni to słabe istoty, które potrzebują ochrony przed rozpasanymi kobietami. Poczułam, że jeśli zostanie tak, jak jest, nie będzie w tym samochodzie nikogo, z kim jest bezpiecznie. Założyłam bluzkę tył na przód, jakby to mogło nas wszystkich oczyścić z grzesznych impulsów. Pamiętam lodowate uczucie, jakbym wdychała pustkę w piersi, których nie mam.
Przed wyjazdem do Paryża czułam się w domu dokładnie tak samo. Dręczące uczucie bycia zmuszoną do tego, by obserwować siebie oczami rodziców. Zakaz posiadania piersi, waginy, niezależnego umysłu.
Siedzieliśmy w milczeniu przy pustym stole. Dlaczego tu siedzimy? Dlaczego ten stół jest pusty? Patrzyłam na tego muskularnego, porządnie ogolonego i ubranego mężczyznę o spiętym obliczu i na kobietę z zaciętymi ustami, w jeansach i koszuli w kratę, z włosami związanymi w koński ogon. Nie odnajdywałam potrzeby ani chęci, by z nimi rozmawiać, by się dowiedzieć, co myślą, by im powiedzieć, co myślę. To moi rodzice… Zawsze mnie to zdanie dziwiło – moi rodzice… Muszą czasem o mnie rozmawiać.
Czułam się rozbita na tysiące kawałków. Chciałam wyjść. Szybko, żeby nie zauważyli, że się wymykam, i żeby mnie nie zatrzymali. Żebym nie zaczęła się czuć winna, że to ja wychodzę z domu, nie oni.
POLECAMY
***
Kiedy to oni opuszczali dom, byłam przekonana, że idą do jakiegoś wspaniałego miejsca i że nigdy nie wrócą. Szczególnie mama. Mama lubiła przyjęcia, uwielbiała szwedzkie stoły. Nigdy nie jadła tam kasz, humusów ani pity. Chciała mieć w brzuchu dużo miejsca na mięso. Wyobrażałam ją sobie taką wystrojoną, jak objada się bez opamiętania. Potem tańczy z mężczyznami. A ja? Jestem sama w domu. Siedzę pod drzwiami, pod klamką i płaczę. Albo chowam się w szafie. Siedzę w ciemnościach między jej ubraniami, wdycham ich zapach. Jej zapach.
Wiedziałam, że jeśli sobie nie zaufam, będę musiała dalej udawać, sama przed sobą, że źle zrozumiałam. Że oni mnie kochają. Że jestem dla nich ważna. Wtedy znowu zrobię się nijaka, stracę kontur. Nigdzie nie wyjadę, niczego nie będę studiować, nie będę żyła.
Jak mam się obchodzić z rodzicami, jak mam się wobec nich zachowywać?
Odwróciłam głowę od okropnego, pustego stołu, przy którym siedzieli. To była chwila pożegnania. Tak, w korytarzu stoi moja walizka. W plecaku, który ściskam na kolanach, bilet lotniczy. Włożyłam dłoń do środka, by się upewnić, że na pewno tam jest. On i paszport. Wyjęłam go. Popatrzyłam na zdjęcie. To była nowa fotografia. Tak, to naprawdę jestem ja.
Będę mówiła w języku, w którym słowa są jasne. Nieskalane podsłuchanymi awanturami. Pierwszy raz nie będę musiała być między rodzicami. Współczuć im, to jednemu, to drugiemu. Wspierać to jedno, to drugie. I to tak, by nikogo z nich nie opuścić i nie zranić. Miałam nadzieję, że ta nowa odległość między nami mnie uratuje.
Nie wolno z radością wyjeżdżać. To nieładnie. Miałam więc smutną minę.
– Już czas – powiedziała matka.
Uściskaliśmy się i obiecaliśmy sobie, że się wkrótce zobaczymy. Wiedziałam jednak, że tak się nie stanie.
Wiedziałam, że będę do nich dzwonić, regularnie, raz w tygodniu, w szabas.
Wiedziałam, że przemilczę wszystko to, co będzie miało znaczenie.
Fragment pochodzi z książki „Garderoba” autorstwa Jagny Ambroziak, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora.