Boliwia jak dzień i noc

Ja i mój rozwój I

Mieszkańcy wiosek rozsianych w boliwijskiej dżungli za dnia niechętnie opuszczają domy. Dopiero zmrok przynosi wytchnienie od lejącego się z nieba żaru. Tymczasem Bolivianos z podniebnego płaskowyżu wyczekują południowego słońca, które rozgrzeje ich zmarz

Boliwia zadziwia różnorodnością krajobrazów: Bolivianos zamieszkują osady w tropikalnym lesie deszczowym, wioski na ośnieżonych stokach Andów i miasta na podniebnym płaskowyżu. Ponad 60 procent mieszkańców kraju, w którym oficjalnie używa się 38 języków, szczyci się swą rdzennością. A od ponad dekady prezydentem Wielonarodowego Państwa Boliwia jest pochodzący z andyjskiego ludu Ajmara plantator koki.

Żar tropików
Zapada zmrok. Słońce, mimo że schowało się już za linią bezkresnego lasu deszczowego, wciąż trzyma San Borja w gorącym uścisku. Powietrze jest wilgotne i lepkie – aż trudno uwierzyć, że komarom i innym owadom chce się latać i uprzykrzać ludziom życie. Niemal opustoszałe za dnia miasteczko teraz rozbrzmiewa śmiechem, głośną muzyką, szczekaniem psów i wesołym terkotem skuterów. Mieszkańcy jak na umówiony sygnał wychodzą z porośniętych kwiatami hacjend i ceglanych baraczków prosto na ulice – niczym wampiry, które czekają, aż słońce zniknie, dając tym samym znak, że można już opuścić chroniące przed żarem kryjówki.

Za dnia życie kwitnie na targowisku, gdzie można kupić owoce i warzywa we wszystkich kształtach i kolorach; suszone liście koki do żucia lub na pobudzający napar; ser zakonserwowany niewyobrażalną ilością soli, by nie stopił się w sięgającym 40 stopni Celsjusza upale; i wszelkiego rodzaju odzież, ręczniki i obuwie, które z rozpędu nazwać by można „chińszczyzną”, tyle że w Boliwii większość tanich produktów pochodzi z Brazylii. Na rogu ulicy targowej, na szerokich schodach sklepiku z maczetami i innymi przydatnymi w tropikalnym klimacie narzędziami, rozsiadają się rdzenni mieszkańcy dżungli o wąskich, czarnych oczach i ciemnych, gładkich włosach. Bosonodzy przybysze handlują bananami i ziołami. Oferują też połyskujące tęczowo ryby z ciepłej, błotnistej rzeki, która przyniosła ich wąskie czółna do miasteczka. Kobiety noszą w chustach przepasanych przez ramię niemowlęta o czarnych czuprynach. Wokół biega zgraja roześmianych dzieci, które naśladują matki, nosząc w zawiniątkach młode kapucynki.

Po zachodzie słońca
Teraz, gdy ciemność za chwilę przyniesie wytchnienie od skwaru, tłumy zaczynają wypełniać jednokierunkowe uliczki i skwerek w centrum. Zakochane pary gromadzą się przy kramikach z lodami i w kawiarence, gdzie można zamówić słodkie shaki. Rodzice z dziećmi czekają na świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy – najpierw sprzedawczyni nabija owoc na wymyślny szpikulec przypominający nieco korkociąg, następnie kilkoma ruchami korbką pozbawia owoc skórki i wreszcie wprawnym ruchem noża przecina pomarańczę na pół, by wycisnąć z niej orzeźwiający sok. Trzeba go wypić na miejscu i natychmiast oddać szklankę. Starowinki w długich, kolorowych spódnicach przechadzają się wśród przechodniów, oferując wymyślne desery z galaretki z piętrzącą się niebezpiecznie wysoko bitą śmietaną. A na rogu otoczonego palmami skwerku, przy którym stoi kościół, najwyższy budynek w promieniu kilkuset kilometrów, można kupić kokosy. Wystarczy zrobić w owocu dziurkę, włożyć w nią słomkę – i tropikalny drink gotowy.

W ulokowanych nieopodal dwóch kafejkach internetowych wszystkie stanowiska są zajęte przez młodych graczy. Ślepa uliczka odchodząca od skwerku zamienia się w parkiet, na który wychodzi miejscowa młodzież. Ci, którzy nie grają o tej porze w koszykówkę na niedawno wyremontowanym boisku, zbierają się tutaj, by tańczyć w rytm re...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI