Białe płatki, złoty środek. Historie rodzinne – przeczytaj fragment książki!

Otwarty dostęp

„Jestem ze śmiercią na co dzień. Dziś najczęściej umiera się w samotności. I wszyscy się przed nią bronimy. Śmierć jest grymasem, widziałem go wiele razy na twarzach pacjentów, zastygłych w lęku, cierpieniu.” – prezentujemy fragment najnowszej książki Pawła P. Reszki, reportera Dużego Formatu, laureata Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki.

Ktoś bliski

I. Jasna twarz taty

Kiedy byłem na trzecim roku, sprzedał byka, od kolegi kupił dwadzieścia dolarów i dał mi. Bo strasznie chciałem dżinsy. Kupiłem sobie wtedy lewisy. Nie mówił: a po co ci to? Albo: sam sobie zarób! Tylko po prostu dał mi te pieniądze. Taki właśnie był mój ojciec.
Cały dom żył wypadkami, nagłymi stanami. Mówił o tym, przeżywał, łatwo się wzruszał. Może mam to po nim. Ale pierwsza myśl o moim ojcu to taka, że strasznie dużo harował, całe życie. Wstawał rano, jechał jeździć karetką, potem wracał nią do domu, warszawa M-20, i ruszał w pole. Ja zresztą po szkole też. Pięć hektarów, buraki, ziemniaki, żyto. I najczęściej rozmawialiśmy w polu, na kolanach. A czasem w ogóle, bo siły nie było. Nie otwierałem się za bardzo nigdy, nie byłem zbyt wylewny, taką już mam konstrukcję, coś mnie gryzie, duszę to w sobie. Więc te nasze rozmowy były takie raczej ogólne. Ale zawsze czułem, że mnie kocha, że we mnie wierzy, że akceptuje moje wybory, że nie ocenia, Piotruś, Piotrunio, taki dla niego byłem. My wszyscy, moje siostry, mama, dla nas był, dla rodziny. Kiedyś z lekarzami wygrał w karty trochę grosza, kupił siewnik do zboża, żeby było do domu. 
Nad głową na tym naszym polu latały samoloty, srebrne migi, widziałem się w takim. Ale nie przeszedłem badań, wybrałem medycynę. Był taki dumny. Po wynikach egzaminów poszliśmy do Kukułki na piwo.   

POLECAMY

*

Mogła być jakaś ósma rano, skończyłem dyżur w pogotowiu i szykowałem się do biura. Mama z siostrą przytargały mi do gabinetu choinkę. Ładna, wyrośnięta nawet. Kupiły ją na targu. Prosiły, żebym odwiózł do domu, bo nie mają jak, zresztą chcą jeszcze iść na zakupy. Nie miałem czasu sam się tym zająć, a drzewko i tak nie weszłoby mi do samochodu. Po bieliznę do pralni jechała akurat nasza karetka transportowa, taka, jaką czasem wozi się pacjentów do domu, audi kombi, z przedłużoną budą, drzwiami z tyłu i podstawowym zestawem ratunkowym. – Zawieźcie mi przy okazji choinkę do domu – poprosiłem sanitariuszy. Zapakowali i pojechali. Mieszkałem niedaleko. Po chwili sygnał radiotelefonu. Dzwoni sanitariusz, ten z karetki. Pod domem w śniegu ktoś leży. Mój ojciec. Nie oddycha, brak akcji serca. Sanitariusze zaczynają go reanimować, sztuczne oddychanie, masaż serca. Wyskoczyłem z gabinetu, po drodze zadzwoniłem jeszcze po karetkę ze sprzętem ratunkowym. Po minucie byłem na miejscu. Intubacja, wkłucie, defibrylacja, osobiście tatę strzelałem. W pogotowiu pracowałem już wtedy piętnaście lat. Setki razy byłem w podobnej sytuacji. Często, gdy kogoś ratowałem, dziecko, młodego człowieka, gdy trwała akcja, liczyła się każda sekunda, w duchu powtarzałem sobie: „Wróć do nas, wróć”. Wtedy pod domem też, jak szalony: „Wróć do nas, wróć!”, ale jeszcze: „Tato, nie opuszczaj mnie”. Dławiła mnie rozpacz. Byłem lekarzem, ale przede wszystkim synem.
Akcja serca wróciła. Nie wiem, ile leżał w tym śniegu. Pewnie nie dłużej niż kilka minut. Potem na ratunek nie byłoby już szans. Więc gdyby nie ta karetka z choinką...
Pod naszym domem też rośnie choinka. Tata przed tym wypadkiem chciał ją ubrać, przystawił ciężką drabinę, zawiesił ozdoby. Zdążył jeszcze zejść. Wysiłek okazał się zbyt duży. Zatrzymanie krążenia. Więc gdyby nie ta choinka, pewnie mógłby żyć. Nawet jeszcze dziesięć lat. Myślę o tym czasem.

*

Zawieźliśmy go do szpitala do dużego miasta, kilkadziesiąt kilometrów dalej. Tam lekarze nie zorientowali się, że ma wyłamany mostek. Wyłamaliśmy go wtedy pod domem, reanimując tatę, to się zdarza przy intensywnym masażu serca. W szpitalu zrobili mu zdjęcie rentgenowskie, ale uszkodzonego mostka nie zauważyli. Pamiętam, że pytałem jeszcze lekarzy: – Czy z klatką piersiową taty wszystko w porządku? – Co tam klatka – uspokajali mnie. – Najważniejsze, żeby głowa była w porządku. Byłem przekonany, że to sprawdzili. Ale nie sprawdzili. Zamiast wprowadzić go w śpiączkę farmakologiczną, kazali mu samodzielnie oddychać. Powoli się dusił. Błędu lekarskiego nie dało się już naprawić.
Zabrałem go do naszego miasteczka, do Bychawy. Mogłem już tylko patrzeć, jak odchodzi. Nigdy w życiu tak nie cierpiałem. Umierał dwa miesiące, przychodziłem codziennie. Między dyżurami, pacjentami, pracą, choć na chwilę. Leżał na sali, obok jeszcze pięciu pacjentów. Nie było tu miejsca na intymność, takie warunki. Ale gdyby sala była mniejsza, czułości też by nie było, nie zdążyliśmy się jej nauczyć. Gdy przychodziłem, strasznie się cieszył, widziałem to w jego oczach, gestach. Kiedyś byłem akurat, gdy nagła duszność, nie może oddychać. Patrzy na mnie, pyta:
– Piotruś, czy to już koniec? – Nie, tato, jeszcze nie, spokojnie. Wyprowadziliśmy go z tego. Odszedł dwa tygodnie później.
Jestem ze śmiercią na co dzień. Dziś najczęściej umiera się w samotności. I wszyscy się przed nią bronimy. Śmierć jest grymasem, widziałem go wiele razy na twarzach pacjentów, zastygłych w lęku, cierpieniu. Twarz mojego taty była jasna, spokojna. Gdy odchodził, trzymałem go za rękę. Wiedział, że jestem tuż obok, że syn jest z nim.
Nigdy wcześniej nie byłem z nim tak bardzo blisko jak w tamtych dniach.

II. Nitka, ostatni ślad

Gdy przychodzę, już czeka. Buty na nogach, ubrana, gotowa do wyjścia. Obok rzeczy, w czarnych workach na śmieci. Tnie ręczniki, kawałkami wiąże worki. Pięć, czasem więcej. W nich ubrania, ile zdoła spakować w pośpiechu. Część zakłada na siebie, gotowa do ucieczki, w panice. Pyta: „Jedziemy?! Wyrzucają nas!”. Nie, uspokajam ją, nie musimy nigdzie jechać, to jest twoje mieszkanie, zostajemy. Boże, tak się bałam, nie wiedziałam, co z nami będzie. Robię jej herbatę, sadzam na wersalce, mówię do niej, uspokaja się.
Codziennie też budzi się w nocy. Wtedy nie może być sama, ktoś powinien być obok. Ktoś, kto uspokoi, zrobi herbatę, ktoś bliski, syn. Moja matka ma osiemdziesiąt dziewięć lat, wracają do niej wspomnienia z dzieciństwa. Na początku wojny Niemcy wyrzucili jej rodzinę z domu w Tczewie, zamieszkali w Kamionce, przeżyli tam straszną nędzę. Zostało to w niej na zawsze, w jej poszatkowanej pamięci co jakiś czas te obrazy wracają, w pamięci, w której często nie ma już miejsca dla mnie. Mówi do mnie „Tomku”, choć nigdy tak nie mówiła, raczej „Tomasz”, albo mówi „synku”, a wcześniej „synu”, za chwilę zapomina, kim jestem. Patrzy na mnie, nie poznaje.

*

Przychodzę do niej codziennie, od dwóch lat, bez wyjątku. Każdej nocy jestem u mojej matki, która traci pamięć. A przecież sam na co dzień zawodowo zajmuję się pamięcią. Wspólnie z przyjaciółmi z Bramy Grodzkiej – Teatru NN od lat staramy się wydobyć z przeszłości pamięć o zgładzonych żydowskich mieszkańcach Lublina, ocalić ją. Znajdujemy zdjęcie, odkrywamy relację, wspomnienie, jakiś ślad życia, próbujemy go zachować, zaświadczyć, że ci ludzie tu naprawdę byli.  
I jednocześnie codziennie widzę, jak moja mama, która ma alzheimera, pamięta coraz mniej, i nic nie mogę na to poradzić. Z jej domu rodzinnego z Tczewa ocalał kredens. Został, gdy wypędzono naszą rodzinę, a potem, gdy uciekli Niemcy. Teraz stoi w naszym mieszkaniu, dwa razy w tygodniu zabieramy mamę do nas. Ona nie jest w stanie już powiedzieć „kredens”, ale na jego widok uśmiecha się, dotyka go, mówi: „Dzień dobry panu!”, jest dla niej bardzo ważny, ostatni ślad. Nitka łącząca ją z przeszłością, dzięki której jest w stanie jeszcze coś sobie przypomnieć. Patrzy na ten kredens, rozmawiamy. – Tak, synku, gdy wróciliśmy po wojnie do Tczewa, to on wciąż tam był, pamiętam.

*

Temat Żydów w moim domu nie istniał zupełnie, nigdy. Mama była księgową, zajęta pracą, domem, życiem. Nigdy mi nawet nie powiedziała, czy to, co robię, jest dobre, czy złe. Czekałem na taką rozmowę. Nigdy się nie odbyła. Niedawno, gdy porządkowałem jej rzeczy, znalazłem teczkę, w niej wycinki z gazet, o mnie, o tym, co robimy w Bramie.
Staram się rozmawiać z nią o rzeczach, które zna, ożywić jakoś. – O, tak – mówi. – Kamionka, pamiętam, ładnie tam było. A ostatnio nagle: – I Żydów pamiętam, gdy ich pędzili, patrzyliśmy na to zza firanki, płakałam. Wiedziałam, że idą na śmierć, wszyscy wiedzieli. Tyle lat zajmuję się pamięcią, a nigdy nie pytałem mojej matki o jej pamięć. Mieliśmy skomplikowane relacje. Nie potrafiłem z nią rozmawiać, może brakowało mi cierpliwości, teraz wiem, powinienem był pytać więcej.

*

Trudno mi o tym mówić. Jestem u niej, przynoszę jedzenie, czekam, ona długo siedzi przed lustrem, czesze się, ogląda. Irytowało mnie to na początku. – Mamo, chodź wreszcie, nie ma czasu. Teraz mnie to wzrusza. Bo ona w ten sposób stara się zachować siebie, trzyma się tego życia. Często nie rozumie już, kim jestem, ale widzę, że czuje, że kimś bliskim. Poznaję ją na nowo.
Złożyliśmy wniosek o przyjęcie mamy do domu opieki. Sądziłem, że nie dam rady z tym wszystkim codziennie. Dzwonili jakiś czas temu, że jest już miejsce, potem znów, potem jeszcze kolejny. Profesjonalna kadra, świetna opieka, ale nie, nie jestem w stanie, jak mogę podjąć za nią taką decyzję? Jest w swojej przestrzeni, w swoim mieszkaniu, ma tu swoje kwiaty, rozmawia z nimi, zobacz, jak on na nas patrzy, ładny taki, mówi do mnie.
To najtrudniejsza decyzja w moim życiu i nagle poczułem, że stać mnie na to, by powiedzieć „nie”, nie oddam matki. Codziennie, punktualnie jak w zegarku, muszę u niej być. I zacząłem sobie myśleć: kurczę, jest we mnie jakaś odpowiedzialność, jednak potrafię. Odkrywam ją, siebie. Na przykład czułość. Gdy jest jej zimno, a ja otulam ją kocem, uśmiecha się. Rozmawiam z nią, uspokajam.
Nigdy wcześniej nie była mi tak bliska, nigdy nie byłem tak blisko niej.


Fragment pochodzi z książki „Białe płatki, złoty środek. Historie rodzinne” Pawła P. Reszki, która 2 czerwca ukaże się się nakładem Wydawnictwa Agora.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI