Svalbard – magia bieli

inne I

W tej części świata dominują żywioły i przyroda – 90 procent powierzchni Svalbardu jest niezmienione przez człowieka, a zaledwie 7 procent pokrywa uboga roślinność, dorastająca do 20 cm wysokości. Ludzie mieszkają tu dopiero od stu lat. Przestrzeń bieli i chłodu. Nieskończoności i samotności. Wymagający obraz pustki.

Zaproszenie na wspólną wyprawę na Północ otrzymałem od badaczy z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza – Jana Matuszewskiego i prof. Grzegorza Rachlewicza. Do Svalbardu na Arktyce ruszyliśmy wiosną 2015 roku, zaledwie dziesięć dni po moim powrocie z zimowej wędrówki z sankami po lodzie Bajkału. Do wyprawy dołączyli dr Mariusz Lewandowski i Konrad Stanoch.

POLECAMY

Gdy w ramach przygotowań do wyjazdu czytałem o tej odległej i w gruncie rzeczy mało znanej krainie, intrygowały mnie nazwy i pojęcia polarne, takie jak: Góry Atomowe (Atomfjella), nunataki, strefa karmienia lodowców, cielenie się lodu, druzgot lodowy, szarża lodowcowa. Svalbard, zwany też Spitsbergenem, jest archipelagiem wysp – 13 większych i kilkuset mniejszych (często skał wystających z wody), z których największa to Spitsbergen Zachodni (37 673 km²) i Ziemia Północno-Wschodnia. Powierzchnia archipelagu to jedna piąta powierzchni Polski. Na stałe mieszka tu około 2800 osób, z czego ok. 1800 w stolicy – Longyearbyen. Na Svalbardzie więcej żyje niedźwiedzi polarnych niż ludzi. To prawie bezludna kraina bieli i błękitu z mrowiem lodowców, schodzących swymi krystalicznymi czołami do morza. Dolatując, z okien samolotu podziwiam szczyty górskie, gdzieniegdzie rozcinające śnieżną przestrzeń. Śnieg i lodowce pogrzebały góry i świat wokół jawi się niczym biała pustynia. Zastanawiam się, czy w ogóle uda mi się zrobić tu jakieś fotografie…

Korony za niedźwiedzia
Ruszyliśmy w pięciu. Plan był prosty, z pozoru. Sześć dni wędrówki z sankami, na biegówkach, z Longyearbyen do polskiej stacji polarnej „Petuniabukta” UAM. Następnie kilka dni badań i powrót do stolicy Svalbardu.

Przed wyprawą, jeszcze w kraju, przeszliśmy przeszkolenie strzeleckie, gdyż największym niebezpieczeństwem na Svalbardzie są niedźwiedzie polarne, objęte od lat 70. ochroną. Każdy, kto wybiera się poza stolicę, musi wziąć ze sobą broń, a gdy spotka niedźwiedzia – zachować się zgodnie z przepisami. Podczas wędrówki po Svalbardzie należy mieć ze sobą broń, rakietnicę i płotek hukowy, który rozstawia się wokół obozu na noc, by odstraszyć niedźwiedzia. Kto zabije zwierzę, nawet w obronie własnej, musi tłumaczyć się przed prokuratorem, a za „niestosowanie zasad podróżowania po terenie, gdzie występują białe niedźwiedzie”, nakładana jest grzywna – do 10 tys. koron norweskich (ok. 5 tys. zł).

My mamy ze sobą dwie sztuki broni, rakietnicę i płotek hukowy, ale i tak wystawiamy wartę każdej nocy. To pewniejsza metoda – wszak płotek hukowy znajduje się półtora metra od namiotu, więc jeśli niedźwiedź go sforsuje, to na reakcję nie zostanie nam wiele czasu.

Ruszamy w bezwietrzną, słoneczną pogodę przy niewielkim mrozie, więc możemy spokojnie rozbić namioty i cały obóz. Początkowo zajmuje nam to prawie trzy godziny. Trudno wbić półmetrowe śledzie w twardą lodową czy śnieżną pokrywę, tak by wytrzymały siłę wiatru. Część odciągów od namiotów mocujemy do czekanów i sanek obciążonych bagażem. Wieczorem zrywa się wiatr, jest minus piętnaście stopni Celsjusza. Korzystanie z „toalety” w takich warunkach nie należy do przyjemnych. Trzeba brać łopatkę i uwinąć się szybko, by nie nawiało w spodnie, jednocześnie obserwując okolicę, czy przypadkiem nie nadchodzi miś.

Zabawa żywiołów
Drugiego dnia pogoda nas nie rozpieszcza. Wieje tak mocno, że z trudem zwijamy obóz. Na nartach nie da się iść, więc je ściągamy. Kłaniamy się żywiołom, zgięci wpół przedzieramy się przez wirującą biel. Wędrujemy z prędkością 2–3 km/h, z zakrytymi twarzami, w goglach, opatuleni kapturami obszytymi futrem z jenota. Dolina zwęża się, co wzmaga wiatr do prawie 100 km/h. Drobinki śniegu z olbrzymią siłą uderzają w twarz. Wyczerpani, rozbijamy namioty, a przez całą noc wiatr szarpie odciągami i całym stelażem. Zastanawiamy się, czy namioty wytrzymają. Wytrzymały.

Dopada nas pierwszy kryzys, część uczestników chce przeczekać trudne warunki atmosferyczne w namiotach. Grzegorz (kierownik naszej grupy i szef stacji polarnej) motywuje nas i zwijamy obozowisko. Wędrujemy w zupełnej bieli. Czuję się, jakbym znalazł się w kompletnie innej rzeczywistości – w świecie mlecznego pyłu i wyjącego wiatru, w którym jedynym wyraźnym punktem odniesienia są ciemne sylwetki kolegów maszerujących przede mną. Otaczają mnie i przytłaczają żywioły. Idziemy po ziemi, a właściwie po ośnieżonych lodowcach, a wokół nas szaleje powietrze – wiatr z wodą jako drobinki śniegu. Żywioły bawią się z nami. A jednocześnie pejzaż jest urokliwy, niecodzienny, pięknie… ciężki. Śnieg tworzy wydmy, linie, zygzaki i zasłony bieli.

Gdy następnego dnia przechodzimy przez zamarznięty Tempelfjord, ukazuje nam się na brzegu zacumowany żaglowiec. Wygląda surrealistycznie. Okazuje się, że na statku mają gorącą herbatę, jedzenie, piwo, ale tylko dla grup zorganizowanych przez biura turystyczne. Miła Norweżka oznajmia, że nam może dać tylko zimną wodę. Jesteśmy oburzeni. Wody to sobie sami natopimy! Rzucamy parę niecenzuralnych słów i ruszamy przed siebie. Wspinamy się na lodowiec Burn Murdoch, z poziomu morza na 900 m wysokości. Nasze sanki ważą po 50 kg, ale nam wydaje się, że trzy razy więcej. Pot cieknie nam aż do butów. Po lodowcu Bolton docieramy do doliny Gipsdalen.

Tego dnia przemierzyliśmy 27 km. Umordowani, o zmierzchu wchodzimy na zamarznięty fiord, a tu niespodzianka. Około 800 m od nas poluje niedźwiedzica z trójką młodych. Podstawą pożywienia niedźwiedzi są foki, na które potrafią czekać godzinami przy otworach oddechowych wydrążonych w lodzie. Dorosłe samce niedźwiedzi ważą nawet do 600 kg, przy 3 m długości, a pożywienie wyczuwają z ponad 30 km. Futro i tłuszcz chronią je przed zamarznięciem w ekstremalnych warunkach, mogą niestety umrzeć z przegrzania, na przykład gdy długo uciekają przed śmigłowcem. Najtrudniejszym okresem dla niedźwiedzi jest lato, wtedy niełatwo o pokarm. Zdarza się, że włamują się do nielicznych chatek myśliwskich i wyjadają, co tylko znajdą, nawet skórzane paski lub proszek do prania. Pachniemy słoniną i boczkiem, więc oddalamy się.

Wymarłe miasteczko
Około drugiej w nocy docieramy do letniej stacji polarnej Uniwersytetu im. A. Mickiewicza. „Stacja” to w gruncie rzeczy dwa kontenery o wymiarach 2,5 na 4 metry, ale dla nas są jak luksusowy hotel. Następnego dnia jeden...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI