Słoń sam dźwiga swoje kły

inne I

Tam, gdzie chłodna bryza wprawia w ruch gałęzie drzewa nadziei, a zachodzące słońce jest żegnane ponurym wyciem hien, mieszkają Meru. O swej ziemi mówią, że to najlepsze miejsce na świecie – piękne i pełne wspaniałych ludzi. I trudno się z tym nie zgodzić.

Tam, gdzie zielone wzgórza przechodzą w płowe sawanny, gdzie wyboista asfaltowa droga wijąca się nad urwiskiem nagle się kończy, a przed kierowcą otwiera się suchy, ciernisty busz, ciągnący się hen do granic z Etiopią i Somalią, gdzie słońce zachodzi na czerwono, żegnane ponurym wyciem hien – tam mieszka tajemniczy lud Meru.

POLECAMY

Najstarsi pamiętają jeszcze opowieści, jak w czasach, gdy największy baobab ledwo sięgał kolan, przodkowie dzisiejszych Meru po długiej wędrówce osiedlili się na północno-wschodnich stokach góry Kenia (suah. Kirinyaga – Góra Jasności), której podnóże przecina linia równika. Jak mówi legenda, Meru przybyli z Misiri, czyli terenów dzisiejszego Egiptu, gdzie przez wiele lat pozostawali w niewoli. Prowadzeni przez wspaniałego wodza i wielkiego proroka Mwithe, uciekli od prześladowców i przekroczyli w magiczny sposób Mbwaa – Wielką Wodę. Wiele lat wędrowali przez sawanny i wzgórza wschodniej Afryki, wśród wielotysięcznych stad zebr i antylop topi, oglądali dumne słonie, zjeżdżające po piaszczystych zboczach wzniesień prosto w ciepłe wody Oceanu Indyjskiego, szukali wodopojów na półpustynnych terenach północnej Tanzanii – by wreszcie dotrzeć do ziemi obiecanej im w przepowiedni.

Na ziemiach Meru w kenijskiej Prowincji Wschodniej zamieszkałam na początku pory deszczowej. Ciemne chmury gromadziły się nad okolicznymi wzgórzami, a wielobarwne, szczebiotliwe ptaszki latały nisko nad ziemią, zapowiadając to, co się miało wydarzyć. W samo południe gwałtowna ulewa zaczęła rzeźbić głębokie kratery w spragnionej deszczu czerwonej ziemi. Kobiety handlujące wzdłuż drogi soczystymi papajami i mięsistymi bananami przemokły do suchej nitki, podobnie jak kierowcy i pasażerowie motorów, nieraz ściśnięci po sześciu na jednym pojeździe, byle dostać się do wioski, nim droga zamieni się w błotnistą rzekę. Pora deszczowa przybyła do Prowincji Wschodniej wraz z jesiennym monsunem i miała gościć tu przynajmniej do połowy grudnia. Co noc budziły mnie wielkie krople, bębniące w blaszany dach chatki niczym w plemienny tam-tam. Czułam, że mój domek mógłby unieść się na wodzie i popłynąć aż do Jeziora Wiktorii, zabierając nie tylko mnie, ale także mych współlokatorów – kilka szczurów, cały zestaw pająków, parę gekonów i złote chrabąszcze.

Zmartwienie ryby, szczęście sokoła
Pewnego ranka siedziałam na ławeczce przed domem, sącząc słodki czaj. Dosiadł się wtedy do mnie człowiek bardzo poważany w miasteczku – Eliud Muthambi, ojciec trzydzieściorga dwojga dzieci (z sześcioma żonami), właściciel ogromnych połaci ziemi i niezliczonych stad bydła, co zarówno wśród Meru, jak i większości z ponad pięćdziesięciu grup etnicznych zamieszkujących Kenię jest oznaką wielkiego bogactwa. Muthambi nie jest jego nazwiskiem. Lud Meru w ogóle nie używa nazwisk, jednak pod wpływem misjonarzy przyjęła się tu tradycja nadawania dwóch imion – chrześcijańskiego i plemiennego, choć częściej używa się tego drugiego. Staruszek oparł swoją pięknie rzeźbioną laskę o ścianę, zmrużył oczy oślepiony wyłaniającym się zza chmur słońcem i rzekł ochrypłym głosem:

– Hasira ya mkizi ni furaha ya kanguru.
– Marahaba, moje uszanowanie. Przepraszam, ale mój suahili jest bardzo kiepski – wyznałam speszona.
Staruszek spojrzał na mnie czarnymi, zamglonymi oczami, jakby chciał sprawdzić, czy na pewno mówię prawdę. Po chwili jego poorana zmarszczkami twarz rozjaśniła się i wyjaśnił:
– Zmartwienie ryby jest szczęściem sokoła.

Rozejrzał się dookoła i dodał: – Nasza ziemia potrzebuje deszczu. Zobacz, jak po kilku dniach monsunu zazieleniły się wzgórza, jak kwitną krzewy i rumienią się mango – wskazał niemal bezlistne drzewo pokryt...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI