Nasz bieg z przeszkodami – przeczytaj fragment!

Otwarty dostęp

Ceniona psycholożka Ewa Woydyłło wyjaśnia, jak zrozumieć i otworzyć się na różnorodność i rozbudzić w sobie większą wrażliwość, zarówno wobec innych, jaki i przede wszystkim wobec siebie. Poniżej prezentujemy fragment jej najnowszej książki.

Niewrażliwi, wrażliwi, nadwrażliwi

POLECAMY

Wczesne jesienne popołudnie. Słońce z ukosa świeci prosto w oczy. Moja ulubiona pora dnia i ulubiona pogoda o ulubionej porze roku, bosko. Wiatr podrywa pióropusze żółtych i brązowych liści, przywiewa zapach nadchodzącej jesieni. Trzymam małą za rękę, wracamy z przedszkola do domu. Opowiadam coś wesołego, ale ona chyba nie słucha, bo nagle ściska mocno moją dłoń. Mruży oczy, kuli się, spuszcza głowę. Instynktownie przyciągam ją do siebie, rozglądam się — co się dzieje? Nagle stop, mała wtula twarz w mój płaszcz i przywiera całym ciałem. Drży. „Schowaj mnie!” Kucam przed nią, obejmuję, trzymam mocno za ramiona, biorę na ręce, przyspieszam, po chwili ruszam biegiem i tak docieramy do domu. Tego wieczoru długo przy niej siedzę, a gdy zasypia, nie przestaje ściskać mojej ręki. Jak można wystraszyć się wiatru?

Sala Kongresowa pęka w szwach — zaraz zacznie się długo wyczekiwany i już raz odwołany koncert zespołu Gotan Project. Zapada cisza, słychać 2800 wstrzymanych oddechów. Pierwsze tony audio i pierwsze efekty wideo powodują skok ciśnienia, scena ożywa i zaczyna falować, rozpływać się w magicznych kolorach, wirować, instrumenty i wokale kontrapunktują na zmianę eksplozje barw, Gotan-Magia, gra wstępna, przedsmak ekstazy. A tu nagle siedząca obok mnie osoba (notabene mój mąż) podrywa się i, potykając o nogi widzów, przepycha do wyjścia. Nie wychodzi z sali — on po prostu ucieka. Po koncercie czeka przy samochodzie. „Słuchaj, przepraszam, od tych stroboskopowych efektów zacząłem się dusić, umarłbym, gdybym został minutę dłużej”. Aha. Na Bregovicia i Stinga zamawiałam już o jeden bilet mniej. Z domu wyniosłam turecką lampkę z abażurem z kolorowych szkiełek, ponieważ wieczorami rzucała na ściany zbyt wielobarwny deseń.

Po wieczorze autorskim w pewnej bibliotece jeden z uczestników, jakieś 60+, prosi o chwilę prywatnej rozmowy. Pamiętam go, bo aż mu się przyjrzałam, tak rzadko na moich spotkaniach widuję mężczyzn. Zostajemy w opustoszałej sali. Pan ma problem — często płacze. Literalnie, jak mówi, bez powodu płacze. Na przykład, gdy czyta opisy przyrody, zwłaszcza górskiej, bo góry to jego miłość, Tatry schodził w młodości wzdłuż i wszerz. Albo gdy wnuczka pokazuje mu swoje rysunki — jeszcze nie chodzi do szkoły, ale już widać, że ma talent, tak pięknie przedstawia różne scenki, na przykład siebie z bratem albo zabawę z psem. Pan jako dziecko też lubił rysować, został kreślarzem. „Dlaczego nie mogę się opanować, proszę pani? — pyta. — Jak przestać się wzruszać? To takie krępujące”. Faktycznie, krępujące.

Powoli zaczęłam rozumieć, że widok z Murowańca na Tatry o wschodzie słońca, przedburzowe spazmy wiatru albo psychodeliczne efekty świetlne i dźwiękowe działają na zmysły różnych ludzi niejednakowo. Ale co tam moje przykłady. Szumy i tłumy, blaski i wrzaski, wszelkie nadmiary luksów i decybeli mają widać swoich zwolenników i przeciwników. Zależy to od indywidualnego systemu nerwowego osoby, lub może lepiej byłoby powiedzieć: „osobnika”, ponieważ mówimy o wielkiej rodzinie kręgowców, a nie tylko o nas, homo sapiens, będących jednym z 58 tysięcy gatunkowo bliższych i dalszych krewnych. Ale ponieważ mowa o nas, to pochwalmy się, że wyróżniamy się wysoce rozwiniętym mózgiem, w którym umiejscowiła się centrala zawiadowcza naszej zmysłowej wrażliwości. Tam właśnie, a ściślej w części zwanej korą mózgową, zachodzi przetwarzanie i ocena wszystkich odbieranych bodźców, co następnie przekłada się na reakcje, a więc emocje i zachowania osoby. Jedni z nas nie cierpią wichur, inni dyskotekowych efektów stroboskopowych, a jeszcze inni łzawią na widok ładnych pejzaży. A są i tacy, którzy nie znoszą zapachu olejku różanego albo Chanel No. 5, nie wsiądą do windy lub nie staną przy barierce balkonu nawet na pierwszym piętrze z powodu lęku wysokości, chociaż co to za wysokość, ledwie parę metrów.

Niewrażliwość kontra wrażliwość, a one obydwie kontra nadwrażliwość — demontaż tego potrójnego konfliktu to wyzwanie. Podejmuję je z nadzieją, że pomoże mi moje własne doświadczenie. Kiedyś zaniepokoił mnie atak paniki czteroletniej córki z powodu wiatru, który dmuchnął jej w buzię; innym razem brzydko skwitowałam w myślach atak paniki mego sąsiada z Sali Kongresowej; jeszcze kiedy indziej, dużo później, potrafiłam w kilkuminutowej rozmowie uspokoić pana z biblioteki, że nic mu nie jest, tylko ma bardzo wrażliwy układ nerwowy i takich ludzi jest mniej więcej 20 procent. Jeżeli chciałby trochę mniej płakać, to niech w chwilach wzruszenia zacznie mówić albo zapisywać, co czuje, co myśli i dlaczego podoba mu się to, co przeżywa. Niedługo potem ów pan zadzwonił, aby powiedzieć, że bardzo dziękuje, dodając, że oczy się jeszcze czasem zaszklą, ale już obywa się bez chusteczki. „Jest lepiej” — zakończył.

A ja przy okazji zaczęłam coś rozumieć. Teraz mogę spróbować to wytłumaczyć. Przyświecają mi dwa cele. Jeden poniekąd już osiągnęłam, pokazując zmianę, jaka zaszła we mnie. Dzięki lekturom, obserwacjom i rozmowom uwolniłam się od niepokoju, zniecierpliwienia i przede wszystkim krytycznych ocen wobec trudności przystosowawczych niektórych osób, przejawiających się w nieopanowanych reakcjach, takich jak ataki paniki lub emocjonalna łzawość pod wpływem pewnych wrażeń i bodźców, zwłaszcza niespodziewanych i gwałtownych.

Drugi cel jest znaczne ambitniejszy. Chciałabym przyczynić się do odwrócenia obowiązującego w naszym świecie paradygmatu dotyczącego rozmaitych odmian wrażliwości, zwłaszcza „wysokiej wrażliwości” i w ogóle neuroróżnorodności występującej między nami wszystkimi. Obecnie wciąż powszechnie operuje się wzajemnie wykluczającymi się pojęciami normalności i nienormalności odnoszącymi się do dwóch oddzielnych kategorii ludzi. Na moim regale z książkami pyszni się granatowy grzbiet, prawie sześciocentymetrowej grubości, księgi — biblii psychiatrów — zwanej w skrócie DSM-5R, w której opisano między innymi te trzy osoby, o których wspomniałam na początku rozdziału. No proszę, ja o nich wspomniałam i DSM też, to chyba dobrze? Otóż nie. Dziecko, które wystraszyło się ostrego podmuchu wiatru, znajduje się we wzmiankowanej księdze w rozdziale o atakach paniki, podobnie mężczyzna uczulony na migające wielobarwne światła; pana z biblioteki znalazłam natomiast w innym rozdziale — o „niestosownych zachowaniach społecznych”, i w jeszcze jednym, dotyczącym „starczej nadpobudliwości emocjonalnej”. Troje moich bohaterów według tej księgi to osoby spoza normy mental health, a więc zaburzone, psychicznie niezrównoważone, słowem — nienormalne. Dla każdego z nich podręcznik ów podaje konkretne zalecenia psycho-farmakoterapeutyczne. Nie ma żartów, nienormalnych trzeba leczyć.

Właśnie ten paradygmat zamierzam zakwestionować, przynajmniej częściowo. Nie po to, aby nikogo nie leczyć, lecz żeby nie dzielić ludzi na normalnych i nienormalnych. Nawet mogę zaproponować niewykluczający zamiennik: mówmy „przeciętni” i „nieprzeciętni”. Chyba brzmi lepiej? Wierzę, że gdy w ten sposób zmienimy język, z miejsca poprawi się stosunek ogółu do wysoko wrażliwych ludzi. Przy czym nie chodzi mi jedynie o tych, których dziś z powodu rzekomej „nienormalności” wyrzuca się mniej czy bardziej bezwzględnie poza nawias społeczny; chodzi mi także o tych, którzy to czynią. Bo to ich człowieczeństwo doznaje większego uszczerbku z powodu krzywdzącego traktowania osób inaczej wrażliwych od przeciętnej większości.

Mam szczęście, ponieważ stoi za mną współczesna nauka, więc tym odważniej dołożę do tego zadania swoją cegiełkę, wiedząc, że mądrzejsi ode mnie utorowali mi drogę. Mam na kogo się powoływać.

Pojęcie „wysoko wrażliwa osoba” (high sensitive person) wprowadziła Elaine Aron, amerykańska psycholożka i badaczka z Berkeley University w Kalifornii, autorka książki o takim tytule, wydanej w USA w 1996 roku, sprzedanej tam do tej pory w ponad milionowym nakładzie*. W USA, Chinach i kilku krajach Europy Zachodniej badacze zajęli się już tym zjawiskiem i wykazali, że osoby wysoko wrażliwe charakteryzują się nietypowym odbiorem rzeczywistości, a także znacznie wyższą empatią. Szacuje się, że stanowią one mniej więcej 20 procent społeczeństwa. Znaczyłoby to, że w Polsce żyje ich 5–7 milionów. A ja sądzę, że na przykład w mojej patchworkowej rodzinie takie osoby stanowią, lekko licząc, połowę wszystkich krewnych i powinowatych.

Z powodu specyficznych odmienności neurofizjologicznych osoby wysoko wrażliwe wychwytują znacznie więcej bodźców, czyli zmysłowych i poznawczych informacji „wysyłanych” przez świat zewnętrzny, w tym oczywiście przez innych ludzi. Jeden widzi i słyszy nadjeżdżający tramwaj i cieszy się, że ma szansę punktualnie dojechać do pracy; a drugi widzi ten sam tramwaj, ale znienacka przenika go dreszcz na myśl o tym, co by było, gdyby wybiegł temu tramwajowi naprzeciw… Ten pierwszy rejestruje narządem słuchu charakterystyczny dźwięk przesuwających się metalowych kół po metalowych szynach i myśli po prostu: nadjeżdża mój tramwaj, a drugiemu przychodzi do głowy, że pod te koła na szynach mógłby trafić on sam albo na przykład jakiś żuczek, który dopełzł tam z pobliskiego trawnika.

Katastroficzna wyobraźnia i głęboko wryte w pamięci ślady wczesnych wstrząsających doznań mogą utrwalić się w późniejszych schematach przeżywania nawet obiektywnie niezagrażających okoliczności. Pamiętam młodego mężczyznę o chorobliwej potrzebie pilnowania członków rodziny, co było udręką dla wszystkich dookoła i, oczywiście, także dla niego. Gdy miał dziewięć lat, jego starszy brat popełnił samobójstwo. Tamto zdarzenie, chociaż chłopiec w żaden sposób nie przyczynił się do tragedii ani nie był w stanie jej zapobiec, pozostawiło skazę w jego systemie nerwowym, skłaniając go po latach do obsesyjnego nasłuchiwania, czuwania i kontrolowania domowników. Dawną tragedię boleśnie odczuła cała rodzina, w tym również inne dzieci, ten chłopiec jednak nie poradził sobie z udźwignięciem traumy. To jeden z przejawów wysokiej wrażliwości. Trudno ją rozpoznać w warunkach bezpiecznych i spokojnych. Wtedy nawet bardzo delikatna i krucha struktura psychonerwowa funkcjonuje wystarczająco sprawnie. Może ją wytrącić z równowagi dopiero szok, wstrząs, rzecz dla danej osoby niemożliwa do zinternalizowania i pogodzenia się.

Podwaliny indywidualnej wrażliwości emocjonalnej formują się na gruncie biologicznego wyposażenia neurologicznego w połączeniu z losowymi zdarzeniami i przeżyciami nakładającymi się na oś życia. Proces ten rozpoczyna się u zarania i choć na ogół już w dzieciństwie stopień neurowrażliwości staje się jednym z elementów osobowości, to trwa on nadal, ewoluując właściwie po kres życia. Co ciekawe, czasem, im człowiek starszy, tym staje się bardziej wrażliwy i podatny na zagrożenia, a czasem bardziej odporny. Na to, w którym z tych dwóch kierunków będzie zmierzać czyjaś wrażliwość, największy wpływ mają rodzaje, przewlekłość, intensywność i nieuniknioność stresów, z jakimi musi się mierzyć dana osoba. (…)

W dzieciństwie osoby wysoko wrażliwe zachowują się lękliwie, stroniąc z tego powodu od swoich rówieśników i wycofując się z kontaktów z nieznajomymi osobami. Tak dziecko broni się przed nadmiarem nowych bodźców. Przeszkodą w kontaktach społecznych bywa skłonność do wyobrażania sobie, jakie nieprzyjemności, nawet katastrofy, mogłyby się wydarzyć. Dzieci takie wymagają szczególnie cierpliwego i wyrozumiałego podejścia i przede wszystkim pomocy w zneutralizowaniu uprzedzeń lękowych. Pewna znajoma mama opowiedziała mi, że do siódmego roku życia synka podchodziła z nim do sprzedawców soku przy plaży, do kelnerek w kawiarenkach i ekspedientek w bufetach kinowych, a nawet do dzieci na placach zabaw, gdyż chłopiec nie był w stanie przemóc strachu przed zadaniem pytania czy poproszeniem o cokolwiek. Dziś tę mamę rozpiera duma, gdy odwiedza syna w jego własnej kawalerce, częstuje się przyrządzonym przez niego risottem i pozwala mu się odwieźć do domu jego fiatem. Kiwa ze zrozumieniem głową, gdy syn żali się, że wraz z wygaśnięciem pandemii nie będzie już pracować zdalnie, tylko musi znowu chodzić do firmy. Cóż, wprawdzie nauczył się nie manifestować swojej fobii społecznej, to jednak w grupie nadal czuje się nieswojo i nie znosi przebywania w rozgadanym towarzystwie. Jego mamę opuściły jednak dawne obawy co do przyszłości syna, którego, jak niechętnie wspomina, pani psycholog polecona przez kierowniczkę przedszkola radziła przepisać do placówki opiekuńczej dla dzieci specjalnej troski albo „oddać do sióstr”. Obie z tą mamą zastanawiamy się, co by było, gdyby nie znała ona angielskiego i nie przeczytała książki Elaine Aron, gdy synek miał cztery lata. Szczęśliwie zdążyła mu pomóc nauczyć się radzić sobie bezpiecznie z lękami i nieśmiałością. Pomoc ta polegała na towarzyszeniu synowi w zmaganiach z trudnościami przystosowawczymi. Dobrym sposobem było zaprzyjaźnienie się z rodzicami kilkorga dzieci przedszkolnych, a potem szkolnych i częste organizowanie wspólnego czasu po zajęciach i w weekendy. Wszelkie próby odtrącenia lub skrzywdzenia któregoś z dzieci mogli dorośli z miejsca powstrzymać i pomóc w zażegnaniu konfliktów. Przytaczam tu przykład konkretnej matki i jej syna, ale podobnie powinni postępować także rodzice i nauczyciele dzieci w pełni przystosowanych, odważnych i niemających trudności w nawiązywaniu i utrzymaniu kontaktów społecznych. Paradoksalnie, aktywne i dziarskie zuchy często okazują mniej odważnym swoją wyższość i niecierpliwość, nie szczędząc przykrości i utrudniając słabszym nauczenie się współżycia w grupie. Dziecku nieśmiałemu potrzebna jest pomoc dorosłych, aby je uchronić przed krzywdą ze strony innych; natomiast dziecku pewnemu siebie pomoc jest potrzebna, aby je uchronić przed krzywdzeniem słabszych.

Gdy Elaine Aron pytają, czy wysoko wrażliwe osoby koniecznie potrzebują profesjonalnej terapii, odpowiada, że nie. Wiele nadwrażliwych osób instynktownie i całkiem samodzielnie nabywa umiejętności sprawnego funkcjonowania w społeczeństwie i jeżeli tylko dorastają w spokojnym otoczeniu, w miarę upływu czasu dobrze sobie radzą z regulowaniem swoich emocji. Natomiast tym, którym zdarza się popadać w skrajne reakcje, zwłaszcza o charakterze antyspołecznym, zaleca ona skorzystanie z pomocy fachowej. Może to polegać na systematycznej psychoterapii, a czasem po prostu na odpowiedniej porcji psychoedukacji, pozwalającej lepiej zrozumieć własne emocje, zachowania, deficyty i trudności. Wrażliwym osobom przydaje się solidny trening asertywności i wyznaczania granic, a więc umiejętności, prawdę mówiąc, potrzebnych każdemu bez wyjątku.

Nieporozumieniem jest przekonanie niektórych dorosłych, że dziecko przerywa jakieś swoje zajęcie by nagle, ni stąd, ni zowąd, „specjalnie” lub „na złość” zacząć krzyczeć wniebogłosy albo rzucić się z płaczem na ziemię, waląc piąstkami w podłogę. Słyszałam o mamie, która w takich sytuacjach zostawia swojego kilkulatka i wychodzi do drugiego pokoju, gdzie przeczekuje do czasu, aż „napad” minie. Próbuję sobie wyobrazić, co ów ewidentnie zdenerwowany malec w takim momencie przeżywa. Wiem. My, dorośli, też bywamy czasem lekceważeni i czujemy, że nikogo nie obchodzą nasze frustracje. Jeżeli nawet analogia ta brzmi nieco bombastycznie, to dobrze, bo może dzięki temu do niektórych dorosłych łatwiej dotrze apel, aby swoje zadania opiekuńcze i wychowawcze wypełniali z większą odpowiedzialnością. A tak w ogóle to apeluję o więcej empatii wobec wszystkich żywych istot w naszym osobistym i społecznym kosmosie.

Fragment pochodzi z książki Ewy Woydyłło „Nasz bieg z przeszkodami. O wrażliwości i inności” która niedawno ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Książkę można kupić tutaj 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI