Moje Kilimandżaro

Otwarty dostęp inne

Odzyskał przytomność, odchylił prześcieradło i zaczął drzeć się wniebogłosy. Był z niego kawał chłopa - sto osiemdziesiąt dwa centymetry. Zostało sto piętnaście. Piotr nie uwierzyłby wtedy, że bez nóg wejdzie na „dach Afryki”.

Każdy ma swoje Kilimandżaro – to hasło wyprawy na najwyższy szczyt Afryki, którą zorganizowała Fundacja „Mimo Wszystko” Anny Dymnej. Chcieli pokazać innym niepełnosprawnym, że też mogą pokonywać swoje bariery. Mogą wyjść z każdej ciemności i nauczyć się na nowo kochać życie.
– Mnie z ciemności wyprowadzała mama – mówi Piotr Truszkowski. – Od małego.
Zemdlała, jak go zobaczyła po wypadku. Szybko się pozbierała: wiedziała, że nie czas rozczulać się nad sobą, że musi pomóc synowi się pozbierać. Nie było łatwo – czasem miał takiego doła, że nikogo nie chciał widzieć, nawet jej.

Nie był grzecznym chłopcem. Zdolny, ale leń. Zawsze wszystko na przekór, buntownik. Jego dewiza: wszystko robić po swojemu. I te szczenięce wygłupy: pójść na jabłka na czyjąś działkę, powiązać sznurkiem klamki od drzwi sąsiadów, żeby nie mogli otworzyć.
Czasem musiała nakrzyczeć, nieraz oberwał pas­kiem albo ścierką. Jak wtedy, gdy z kolegami zjadł cały zapas ogórków kiszonych na zimę albo szynkę na święta. Albo jak zamelinował się u kolegi i trzy dni nie było go w domu. Czy jak podebrał jej kilka złotych. – Ale zawsze wierzyła, że wyjdę na ludzi.
W Siemianowicach (po wypadku Piotr przeleżał pół roku na „oparzeniówce”) wynajęła mieszkanie, żeby być przy nim. Kiedy się budził, siedziała już przy jego łóżku. Była obok, dopóki nie zasnął. „Dasz radę” – powtarzała tak często, aż jej uwierzył i wziął się w garść.
Zrezygnowała z pracy. Gdy wrócił do domu, woziła go wszędzie: do szkoły, na treningi, nawet na dyskoteki. Dwa lata temu sama ciężko zachorowała. Piotr starał się do niej jeździć raz w tygodniu, chociaż to prawie dwieście kilometrów. Codziennie dzwonił. Martwił się, tak jak ona kiedyś o niego. Chciał się jakoś odwdzięczyć. Wie, że nie miał szans. Mama zmarła na początku maja.

Do kogo mieć żal?
1 października 2008, Marangu Gate w Tanzanii. Stąd zaczyna się podejście na Kilimandżaro. Podjeżdżają pod bramę, kierowca zahacza o przewody elektryczne. Przymocowany na dachu autobusu wózek Piotra spada na ziemię: pogięły się rama i koła. Martwi się, że to już koniec jego wyprawy.
16 maja 1997, Kamienna Góra. Też przewody. Ciepły wieczór, ognisko, piwo, kiełbaski. Idzie z kolegami przez wysoką trawę. Rozmawiają o wakacjach, dziewczynach, śmieją się i… właściwie to więcej nie pamięta. Już po wszystkim dowie się, że przez wystające z ziemi kable przepływało dwadzieścia tysięcy woltów. Zostali ze zwęglonymi nogami, poparzonymi rękami.
Trzy miesiące wcześniej obchodził osiemnastkę. Chciał studiować na AWF-ie. Od małego marzył, żeby zagrać w siatkarskiej drużynie narodowej.
Do kogo mieć żal za zmarnowane życie? Tamtego dnia ludzie od rana dzwonili do zakładu energetycznego, żeby zabezpieczyli to miejsce, bo prąd zabił psa, ale ktoś zapomniał, zaniedbał.

Piotr długo procesował się z zakładem, w końcu dostał odszkodowanie. Po tylu latach złość mija. Czasem miewa żal – do urzędników i nieżyciowych przepisów. Co jakiś czas musi stawać przed komisją lekarską, która orzeka o stopniu niepełnosprawności. Jakby któregoś dnia miały mu nogi odrosnąć…
Krew go zalewa, gdy jedzie do urzędu miasta po kartę parkingową dla inwalidy i każą mu przyjść za dwa miesiące, aż wydadzą decyzję.
Nie, nie chce litości. Wystarczy trochę empatii. Lato, chce wracać autobusem znad morza. Kierowca: – Pana zabiorę, ale wózek się nie zmieś...

Ten artykuł jest dostępny tylko dla zarejestrowanych użytkowników.

Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się.

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI